piątek, 2 sierpnia 2019

Orientiada 2019

Orientiadę lubię, za to, że jest kameralnie, blisko i po płaskim. W tym roku zachodziła też uzasadniona obawa, że będzie w upale. Przy typowaniu trasy Tomek stawiał na lasy po zachodniej stronie Mińska i faktycznie trafił. Mieliśmy dojść pod Pęclin i Malcanów.
Na starcie dostaliśmy po jednej marnej małej mapce. Na niektórych pięćdziesiątkach to dają duże płachty, albo plik map, tu najwyraźniej nie było na bogato. Możliwa była też opcja, że punkty są tak łatwe, że w sumie to i bez mapy nawet by można. Postanowiliśmy trzymać się tej drugiej interpretacji.

Tradycyjna fotka przed wyjściem na trasę.

Podobnie jak większość uczestników zaczęliśmy od PK 21 na zakręcie cieku wodnego. Do tego cieku musieliśmy zasuwać kawał asfaltem, łącznie z przekroczeniem DK 50. Staraliśmy się nie odstawać od grupy i punkt zbieraliśmy całą bandą. Do PK 4 znowu asfaltami, więc cały czas biegiem. Bałam się, że tyle biec to nie dam rady jednym cięgiem, ale nawet jakoś specjalnie nie zostaliśmy w tyle. Lampion miał wisieć na punkcie wysokościowym - całe 139 metrów.
Z czwórki na dwudziestkę czekał nas dłuugi przelot. I znowu asfalty, czyli bieganie. Nie wiem czy od tego biegania, czy po porannym śniadaniu, w każdym razie mój żołądek oznajmił, że on protestuje i jak dalej pobiegnę, to odpali bombę atomową. Pobiegłam. Przy ambonie, pod którą wisiał lampion, już się słaniałam na nogach, a potem pognałam w najbliższe krzaki nie sąsiadujące bezpośrednio z punktem, no bo ta bomba... Jak odpaliła.... Od razu zrobiło mi się lżej i nawet coś tam zaczęłam biec żeby nie stracić kontaktu z uciekającą grupą. Do banalnie prostej osiemnastki  cały czas przemieszczaliśmy się drogami i dopiero trzynastka na górce była pierwszym punktem, którego rzeczywiście musieliśmy szukać. Na górce rozdzieliliśmy się - panowie na prawo, panie na lewo i miałam to szczęście, że lampion wisiał akurat po mojej stronie górki, więc się dużo nie nachodziłam.
Dojście do czternastki dostarczyło nam mnóstwo wrażeń natury estetycznej, bo szliśmy piękną przecinką porośniętą soczystozieloną trawą i do tego pięknie oświetloną. Sam punkt był na mostku na rowie, któremu w urodzie też nic a nic nie brakowało.

Trochę nam obiektyw zaparował.

Przed piętnastką, już blisko celu, dogoniliśmy Sylwię i Krzysztofa, którzy chyba mieli problem ze znalezieniem tego punktu, bo jakoś w dziwnych kierunkach chodzili po okolicy. Udało się nadgonić czasowe straty "żołądkowe". Przy siedemnastce dogoniliśmy już większą grupę, z tym że oni już odchodzili od punktu, a my wchodziliśmy. Ponieważ przy siedemnastce były butle z wodą, zatrzymaliśmy się na moment, żeby uzupełnić nasze pojemniki. A po wyjściu na drogę musieliśmy zrobić jeszcze przystanek na oporządzenie butów, bo mieliśmy w nich już połowę lasu i nie dawało się chodzić. Kiedy tak gmeraliśmy w tych naszych butach, ze zdziwieniem zauważyliśmy, że w naszą stronę biegnie Hubert. Ale Hubert tutaj???? Powinien być już co najmniej kilka punktów przed nami! Okazało się, że od trzynastki do piętnastki miał jakąś złą passę i stracił masę czasu na szukaniu tych punktów. Teraz zresztą też zaczął biec dalej zamiast skręcić w stronę jeziorka i musieliśmy go nakierować.
Ruszyliśmy dalej, na PK 16. Po chwili dogonił nas Hubert i punkt zdobywaliśmy razem. Razem też ruszyliśmy na kolejny, ale po kilkudziesięciu metrach mój żołądek przypomniał sobie, że jeszcze warto by mnie ciut podręczyć i zaproponował akcję zwrotną. Nooo, nie ze mną takie numery - zacisnęłam zęby i powiedziałam: nie puszczę! A ten drań na to: na kolana! No to padłam na te kolana, siadłam na d.... i czekałam na rozwój sytuacji. W międzyczasie Hubert zniknął za horyzontem, a Tomek nerwowo przebierał nogami żeby go gonić. Gonić? Jakie gonić? Ledwo leząc dowlokłam się do sklepu w Malcanowie, zakładając, że mają tam lekarstwo na żołądek, czyli colę. Ufff, mieli. Z całych sił starałam się uwierzyć, że pomoże, bo wiadomo, że uzdrawia nie lek, tylko wiara w jego działanie. Pomogło o tyle, że dziarskim krokiem ruszyliśmy dalej, choć nie na tyle żeby biegać. Ale dobre i to.

Lekarstwo zażyte, a ta puszka to na drogę:-)

Od sklepu do dwunastki było blisko i wygodnie drogą, więc to akurat był dobry moment żeby przeprowadzić wewnętrzną regenerację. Jak by nie patrzeć, przed nami jeszcze była połowa trasy.
Dziesiątkę nad brzegiem jeziora zgarnęliśmy bez problemów, a potem się zaczęło. W planach mieliśmy dwudziestkę czwórkę. Planowaliśmy więc pójść na północ do drogi zaznaczonej na mapie jako taka większa, potem tą drogą na wschód do dużego skrzyżowania, a stamtąd to już rzut beretem. Zaczęliśmy okrążać jeziorko, żeby nie przedzierać się przez zarośla bezpośrednio na północ. W końcu wyszliśmy na piaszczystą drogę, ale zamiast na wschód, Tomek dalej ruszył na północ. Na mój nieśmiały protest stwierdził, że ta droga jest za mała i to na pewno nie ta, którą pokazuję na mapie. No, może.... W końcu dotarliśmy do górek. Tomek to nawet jakimś cudem wypatrzył na mapie poziomnice. Nawet jeśli były, to ja nie byłam w stanie ich zobaczyć bez okularów i lupy. Uwierzyłam więc na słowo, że jesteśmy w okolicach PK 24 i rozpoczęliśmy poszukiwania. Dłuuugie i nieskuteczne. Kiedy już sto razy przeczesaliśmy cały teren, zaczęliśmy dopuszczać do siebie myśl, że to może nie te górki. Ruszyliśmy ścieżką przed siebie w nadziei natknięcia się na jakieś charakterystyczne miejsce, które uda się dopasować do mapy. Napotkany rowerzysta twierdził, że jedzie z dziewiątki i pokazał na mapie gdzie według niego jesteśmy. Korzystając z nowej wiedzy ruszyliśmy dalej. Gorki zniknęły, a następne nie nastąpiły, chociaż przecież powinny. Znowu coś się nie zgadzało:-( Zaczęliśmy już łazić trochę bezsensownie: to w prawo, to w lewo, to w górę, to w dół.
W końcu doszliśmy do momentu, kiedy kompletnie nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jesteśmy i w którą stronę iść.
- Co robimy? - padło sakramentalne pytanie. Ponieważ na północy ciągnął się jakiś większy ciek wodny, zaproponowałam iść w tamtą stronę, bo jak się na niego natkniemy, to przynajmniej w jednej płaszczyźnie będziemy umiejscowieni. Tak też zrobiliśmy, przyjmując od razu opcję, że jak będziemy w tamtej okolicy, to znajdziemy dziewiątkę, a na PK 24 i 11 namierzymy się od niej. Trochę naokoło, ale nie widzieliśmy żadnej innej alternatywy. Po jakimś czasie teren zaczął się nam z lekka zgadzać z mapą. Przed domniemaną dziewiątką spotkaliśmy Kingę idącą trasę w przeciwnym kierunku. Potwierdziła nasze przypuszczenia co do miejsca pobytu i razem ruszyliśmy zdobywać punkt. Potem, tak jak planowaliśmy, we trójkę, ruszyliśmy po 24 i 11. Ani dwudziestki czwórki, ani jedenastki wcale nie znaleźliśmy tak od pierwszego kopa, ale w końcu udało się. We trzy osoby zawsze się szybciej czesze niż we dwie:-)

 PK 9 z Kingą.


Najprostsza droga z PK 10 do PK 24:-)

Z jedenastki na siódemkę było w pieron daleko, no bo przecież nie szliśmy optymalnie. Najpierw wpakowaliśmy się w krzaki, bo ścieżka, czy przecinka w pewnym momencie zupełnie nam zanikła, a z kilometr przed siódemką weszliśmy w złą drogę. Nic już nie mówiłam, bo kto tam zwraca uwagę na moje gadanie.... Wpakowaliśmy się w jakieś ogrodzone osiedle, którego z żadnej strony logicznie nie dawało się obejść i musieliśmy cofnąć się kawałek, a potem znowu pokonywać bujną roślinność typu nieużytek/łąka.
Z siódemki do szóstki przeszliśmy bezproblemowo, w większości porządnymi drogami. Biegać już się nam specjalnie nie chciało, bo stracony czas i tak był nie do odrobienia.

PK 6

Przed odcinkiem między szóstką a piątką ostrzegała nas Kinga i odradzała wariant południowy, ale też nie była w stanie powiedzieć, czy groblą daje się przejść, bo nie sprawdzała. My postanowiliśmy sprawdzić, ale okazało się, że do grobli to się w ogóle nie da dojść i szybko zrezygnowaliśmy. W wariancie południowym najtrudniejsze było przebicie się do drogi, bo jakoś tak zapomnieliśmy spakować maczet, ale udało się "siłom i godnościom osobistom". Punkt wyglądał na prosty, bo wydawało nam się, że wystarczy znaleźć ciek wodny i iść nim aż się zauważy lampion. Ciek narysowany dość grubą kreską na mapie w skali 1:50000 wyobrażałam sobie jako rów co najmniej po pas, a tymczasem poszukiwany rowek w porywach sięgał do kostek i był mocno zarośnięty. No to nic dziwnego, że nie mogliśmy go znaleźć, szczególnie jeśli dodatkowo źle zmierzyliśmy odległość.


Ta wyjątkowa seria niepowodzeń ciągnąca się od PK 10 zaczęła mnie zastanawiać. I wiecie co ja sobie myślę? To wszystko wina Huberta! To on sprzedał nam swojego pecha, bo przecież po naszym spotkaniu, on poleciał przodem i tyle go widzieliśmy, a my zaczęliśmy błądzić i robić głupoty. Ja Wam radzę - na trasie trzymajcie się od niego z daleka! :-)
Trójkę, dla równowagi w przyrodzie, zdobyliśmy bezproblemowo, a jakoś tak kawałek za trójką zastał nas 44-ty kilometr, czyli nasz klubowy. Tradycyjna fotka musiała być, a ja z całych sił usiłowałam wykrzesać z siebie uśmiech, żeby to jakoś wyglądało. W rzeczywistości to wcale mi już nie było do śmiechu.

44-ty kilometr.

Jedynki szukaliśmy długo i bezskutecznie przez ponad 20 minut, zanim dowiedzieliśmy się, że ktoś ukradł lampion i punkt należy pominąć. Niestety - cichego piśnięcia telefonu oznajmującego przyjście sms-a od organizatora nie usłyszeliśmy.

Dokładnie obejrzeliśmy cały rów i wszelaką otwartą przestrzeń.

Wkurzeni ruszyliśmy po ostatni punkt - PK 2. Na szczęście z nim nie mieliśmy żadnych problemów. Już się zaczynaliśmy cieszyć, że teraz to tylko do bazy i kombinowaliśmy  jak najbardziej skrócić sobie drogę. "Kto ścieżki prostuje, w domu nie nocuje" - mówiła moja babcia i miała rację. Jak zaczęliśmy kombinować ze skrótami, to władowaliśmy się w łąkę-nie-do-pokonania. Łąka (a właściwie nieużytek) ciągnęła się wzdłuż DK 50, tyle, że nie dało się z niej ani wejść na drogę, ani przedrzeć się do potencjalnej ścieżki, którą mieliśmy na mapie. Nie powiem, łąka wyglądała bardzo malowniczo i świetnie nadawała się do sesji zdjęciowej, ale już do chodzenia po niej, zwłaszcza kiedy się komuś spieszy, to zdecydowanie NIE!

Prawie kilometr w trawach i kwiatach.

W końcu jednak dotarliśmy do bazy, oddali karty startowe i pierwsze o co spytaliśmy, to - gdzie dają żarcie?! Po takiej pięćdziesiątce nie ma dla mnie nic ważniejszego.  Na szczęście mój żołądek już kilka godzin wcześniej się uspokoił  i teraz bez obaw mogłam nawrzucać mu mięska, ryżu i surówkę.

Pełna ekstaza.

Dopiero po posiłku zainteresowałam się odebraniem dyplomu za trzecie miejsce wśród kobiet, bo też i nie było się do czego spieszyć. To trzecie miejsce to na cztery uczestniczki, więc żadne tam osiągnięcie. Ale dawali, to brałam.

Trzeba zamówić kolejną półkę na trofea.

Osiągnięcia tym razem raczej mieliśmy mierne, prawie 100 minut straciliśmy na błądzenie z własnej winy oraz szukanie nieistniejącej jedynki, umordowaliśmy się strasznie (przynajmniej ja), ale oczywiście w przyszłym roku też bierzemy udział i może uda się odkuć za tę edycje:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz