piątek, 28 stycznia 2022

Leśny Mózg na końcu świata.

Po niedzielnych wyczynach trochę osiedliśmy na laurach, chociaż solennie sobie obiecywaliśmy, że trochę pobiegamy. Ale to mi się nie chciało, to Tomka coś strzykało w plecach i w efekcie tylko pogarszaliśmy swoją kondycję. Sobotnie FalInO całkiem sobie odpuściliśmy, bo Tomek miał mieć dentystę, a mi się samej nie chciało jechać do Falenicy. W efekcie dentystę odwołano, a my trenowaliśmy jedynie jeżdżenie na szmacie, machanie żelazkiem i stanie przy garach.
W niedzielę za to pojechaliśmy na Leśny Mózg. Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy i wyglądało, że do granicy prędzej dojedziemy niż do Młodzieszyna, bo końca nie było widać. Jednak dojechaliśmy. Teren już z samochodu wyglądał ciekawie, jakieś górki, obniżenia, fajny las, czyli wszystko czego trzeba do szczęścia.
Moja trasa miała mieć aż 5,4 km (nominalnie oczywiście), ale nie opłacało się brać krótszej, ze względu na długość dojazdu. Mapa trochę mnie przestraszyła, bo dużo było punktów na wydmie i do tego na noskach, co to nigdy nie wiem czego szukać w terenie. Tomek stwierdził, że jak pójdę po kresce to na pewno trafię i tego postanowiłam się trzymać. 
 
Przedstartowy wytrzeszcz.
 
Problem to miałam z samym wystartowaniem, bo za nic nie mogłam dopasować dróg widzianych do dróg na mapie. A niby jedno zwykłe skrzyżowanie. Jakieś kompletne zaćmienie mnie dopadło.

Kto żyw, usiłował mi pomóc.

Ale czy na pewno tam mam pobiec?

No dobra, lecę.
 
Już przed pierwszym punktem natrafiłam na wydeptaną inostradę, ale że nie raz taka inostrada wyprowadziła mnie na manowce, postanowiłam nie korzystać i twardo podążać azymutem. Ale nic z tego - inostrada prowadziła dokładnie po azymucie. No to musiałam skorzystać. Pilnowałam tylko, czy aby na pewno ślad dotyczy mojej trasy, ale wszystko idealnie się zgadzało. Z jednej strony - dość wygodnie, z drugiej - zepsuta zabawa, bo fajniej trafić własnym wysiłkiem, niż korzystać z czyjegoś trudu. W każdym razie inostrada bezboleśnie przeprowadziła mnie przez punkty, których najbardziej się obawiałam, czyli od trójki do dziewiątki.
Z dziewiątki do dziesiątki był najdłuższy przebieg, ale nawigacyjnie łatwy, bo było po drodze dużo punktów orientacyjnych. W okolicach jedenastki powitała nas cywilizacja, czyli kilka domów, a po jedenastce trochę się sfrajerowałam. Pobiegłam w dół do drogi, a ponieważ kawałek dalej droga się kończyła, z powrotem musiałam wdrapać się pod górę. Niby większość tak biegła, ale czy ja wiem, czy to było optymalnie. Ale przynajmniej nie musiałam potem przebijać się przez wyższy grzbiet. 
Gdzieś tak od jedenastki biegłam równolegle z jakąś młodą zawodniczka, która poruszała się szybko, ale co chwilę zatrzymywała się i studiowała mapę. Ja pełzłam sobie powoli, ale na mapę patrzyłam dużo rzadziej i to wyrównywało nam szanse. Oczywiście na dobiegu do mety zostałam w tyle, bo tam już mapa nie była tak potrzebna, jak silne nogi.
Ja tak piszę o bieganiu, ale teren to nie za bardzo dał mi pobiegać - albo były górki, więc nie dawałam rady biec, albo teren był zakrzaczony, więc spowalniał, albo pod nogami był taki bałagan, że iść było strach w obawie o całość kończyn, a co dopiero biec. W każdym razie i tak się porządnie zmęczyłam. W wynikach nie spodziewałam się fajerwerków, a jednak znalazłam się mniej więcej w połowie stawki, więc dobra passa trwa. Jakim cudem tak się stało - nie wiem, ale nie narzekam:-)
Impreza była super, ale jednak miała wadę i to ogromną - odległość od domu. Tak w zasadzie, to zmarnowany cały dzień, żeby pobyć w lesie trochę ponad godzinę. Prawdę mówiąc gdybym zdawała sobie sprawę jak to daleko, to nikt by mnie nie namówił do udziału. Wolałabym pobiegać sobie w lesie przed domem i mieć potem cały dzień na inne sprawy. Tak że ten tego - następne to trochę bliżej poproszę.


 Ślad inostrady:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz