czwartek, 10 lipca 2025

Wawel Cup - etap trzeci na dobicie.

Na ostatni etap w Dolinie Wodącej jechaliśmy już spakowani na powrót do domu. Po tym "lingwistycznym" etapie tak po prawdzie miałam dość i jako jedyny cel zakładałam: przeżyć.
W bazie ostatniego etapu po raz pierwszy pojawiły się flagi - tradycyjny element Wawel Cup. Ale stoisk, gdzie można by się ubrać od stóp do głów tym razem nie było. Dobrze, że dzień wcześniej kupiliśmy sobie przynajmniej pamiątkowe koszulki.
Przed startem wypróbowaliśmy podium. W końcu to była jedyna okazja, żeby na nim stanąć. Na choćby trzecie miejsce w swoich kategoriach nie mieliśmy szans.

Sprawdzamy jak to jest być zwycięzcą.

Tomek startował wcześniej niż ja, ale ponieważ dojście na start było długie, nie odprowadzałam go. W mojej kategorii wiekowej na trasę ruszałam jako ostatnia.
Rzut oka na mapę i od razu wiedziałam, że nie będzie łatwo - góry, jary i skały. Nie żebym zaraz narzekała - w końcu to dla tych gór, jarów i skałek przyjeżdżamy na Wawel Cup.
Pierwszy punkt - skałka tuż pod szczytem. Od razu w gorę, ale kawałek udało się ogarnąć ścieżkami. Mimo obaw trafiłam od pierwszej próby. Ufff... Grunt to dobrze zacząć.
Dwójka blisko, bez większego tracenia wysokości, spory kawał po ścieżce, a w bonusie przepiękne skały - sama przyjemność.
Trójka nie wyglądała na trudną. Trzeba było dotrzeć do skrzyżowania (nawet udało mi się wstrzelić w dochodzącą do niego ścieżkę), a od skrzyżowania już rzut beretem - jedna ze skałek w sporym ich  skupisku. I tutaj doznałam zaćmienia. Uczepiłam się pierwszej z brzegu skałki, choć przecież wiedziałam, że to nie ta odległość, ale jak sobie człowiek coś ubzdura, to przepadło. Ponieważ lampionu nie było, zeszłam trochę w dół, tam skałki w ogóle się skończyły, wróciłam do skrzyżowania i genialnie wymyśliłam, że się od niego namierzę. Może i jakimś cudem bym się przedarła na miejsce, ale spotkałam Becię i doradziła mi jak najłatwiej dotrzeć do punktu. Ale Becia przy trzecim punkcie? Przecież startowała jako pierwsza w kategorii! Chyba przy tej trójce odwaliła za mnie kawał dobrej roboty. Poszłam zgodnie z jej wskazówkami i faktycznie trafiłam do trójki.

 A miało być tak pięknie.

Czwórka na zboczu, łatwa, dotrzeć można było ścieżkami prawie pod punkt. Za to na piątkę czekałam już od startu, bo piątka miała być w jaskini. A jak w jaskini, to na pewno będzie ciekawie, malowniczo i raczej trudno. W okolicy celu był już tłum - jedni odbiegali, inni dopiero szukali. Od razu mi ulżyło, że nie jestem sama, bo na pewno coś bym przekombinowała, a tymczasem ktoś krzyknął: tutaj! i wszyscy polecieliśmy za głosem.  Jaskinia była wysoka i niezbyt głęboka, co mnie rozczarowało, bo wyobrażałam ją sobie jako dziurę do której trzeba niemal wpełznąć, co przy mojej klaustrofobii  byłoby dodatkowym wyzwaniem. Tak więc piątka przeszła bezboleśnie i ruszyłam dalej. Szóstka była daleko, ale za to po ścieżkach, a już blisko celu znowu spotkałam Becię. Razem znalazłyśmy i podbiły punkt, po czym ona zeszła tak jak weszłyśmy, a ja chciałam przechytrzyć system i pójść na skróty. Zapomniałam tylko popatrzeć sobie na poziomnice i wpakowałam się w przewyższenia, skałki, kamole, a w efekcie i tak musiałam zejść tam gdzie i Becia. Wkurzyłam się na własna głupotę, ale za to z tej złości szybciej pobiegłam na siódemkę. Znowu załapałam się na kawałek ścieżki, a punkt znalazłam od pierwszego kopa.
Ósemka to jedna z wielu skałek na zboczu. W zasadzie z siódemki wystarczyło iść po poziomnicy i wypatrywać lampionu, ale łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Szczególnie kiedy jest się już ekstremalnie zmęczonym. A do tego jeszcze wypadałoby myśleć o tym co się robi. Tak sobie więc szłam, szłam, wypatrywałam i dłużyło mi się strasznie. Chwilami wydawało mi się, że już jestem za daleko, a chwilami, że jeszcze trzeba do przodu. Spotkałam Piotrka i innych zawodników, którym też wychodziło, że jeszcze dalej. Potem spotkałam znowu Becię idącą z inną zawodniczką i razem - w rozproszeniu, ale we współdziałaniu - szukaliśmy punktu. Ja poszłam na łatwiznę i zaczęłam złazić w dół i szybko mnie pokarało za to obijanie się, bo lampion wisiał duuuużo wyżej i co zeszłam, musiałam teraz nadrobić i to z okładem. Byłam już tak zmęczona, że co kawałek musiałam siadać i odpoczywać, aż wzbudziłam powszechne zaniepokojenie, czy aby na pewno wszystko ze mną w porządku. No, w porządku, to po prostu mój sposób na zdobywanie szczytów:-) Z ósemki było ostro w dół. Nie tak ostro jak to najgorsze urwisko w poprzednim etapie, ale też robiło wrażenie. Zaczęłam zjeżdżać w dół łapiąc się po drodze wszystkiego co było przymocowane do podłoża, choć okazało się, że niektóre rzeczy były przymocowane za słabo. Becia odpuściła i poszła szukać alternatywnego zejścia. Jakoś udało mi się dotrzeć do podnóża góry w jednym kawałku, bez uszczerbku na zdrowiu, co najwyżej psychicznym, no bo stresik był.

 Trudna ósemka.

Wydawało mi się, że kolejny punkt to już będzie tylko formalność, bo łatwy był do przesady, ale mi i tak udało się przekombinować. No bo przecież nie pójdę za innymi przy takiej łatwiźnie. No to jak nie za innymi to przynajmniej za daleko. Dobrze, że szybko przyszło opamiętanie i zawróciłam.

Po co ułatwiać, jak można utrudniać.

Został jeszcze ostatni punkt i meta. Połowę odcinka mogłam przebiec ścieżką, ale po co sobie ułatwiać, jak można utrudnić. Cała ja. Dobrze, że to już był koniec, bo nie wiem co bym jeszcze nakombinowała.
 
Dziarsko wkraczam na metę.

Trudny był ten etap, ale na trasie czułam się dużo bezpieczniej niż poprzedniego dnia. Było tak typowo dla tej imprezy. A że słabo sobie poradziłam... Cóż - cienias jestem po prostu.
Nie spodziewam się, żebym w przyszłym roku osiągnęła jakieś spektakularne sukcesy, ale już dziś z niecierpliwością czekam na kolejną edycję. Tylko zróbcie więcej etapów!
 
Etap trzeci i ostatni.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz