niedziela, 6 lipca 2025

Wawel Cup - etap 2, taki raczej lingwistyczny.

Po obiedzie na stadionie w Kluczach przenieśliśmy się na stadion w Jaroszowcu i jako jedni z pierwszych rozbiliśmy nasze obozowisko. Czasu do zawodów mieliśmy sporo, ale ja miałam książkę, a tuż obok stadionu był sklep, więc też dostarczał rozrywki.
Trasa miała być krótka, ale z dużą ilością punktów - jak to sprint. Pomyślałam sobie, że raz dwa przebiegniemy i można będzie wreszcie po całym dniu wrócić na kwaterę.
 
Gotowi do startu.
 
Tym razem to ja miałam wcześniejszą minutę startową, ale ponieważ dojściówka była krótka, to Tomek poszedł ze mną i oczywiście uwieczniał.

Start lekko pod górkę.
 
Do pierwszego punktu wystarczyło pobiec na wprost, nieduży kawałeczek, problem w tym, że ciężko było wbić się w las, bo krzaczory broniły wstępu. Usiłowałam pobiec kawałeczek ścieżką, ale chyba wstrzeliłam się nie w nią, tylko coś ścieżkopodobne, co zaraz się skończyło. Znając jednak przybliżony kierunek, jakoś przedarłam się do lampionu.
Do dwójki prowadziła ścieżka, ale że ja najłatwiej gubię się na ścieżkach, więc i tym razem to mi się przytrafiło. Wbiegłam nie w tę co trzeba, bo nie udało mi się zliczyć do dwóch, a potem pobieeeegłam. Pobiegłam tak daleko, że niemal mi się mapa skończyła. Zupełnie zapomniałam, że tym razem biegamy w skali 1: 5000 i wszystko powinno być blisko, na wyciągnięcie ręki. Kiedy już się opamiętałam z tym bieganiem, zawróciłam, a po chwili odbiłam w kierunku oddalającym mnie od punktu. Jakoś mi się wydawało, że jestem za blisko dużych skał, no bo ta skala.... Wreszcie jakaś litościwa dusza pokazała mi, gdzie mniej więcej jest mój punkt i w końcu go znalazłam. Tak prawdę mówiąc spodziewałam się większego kamyka i na ten nawet nie zwracałam uwagi. Nie mam doświadczenia w takim terenie - u nas tylko mikrorzeźba.
 
Dawno aż tak nie schrzaniłam prostego przebiegu.
 
Trójka i czwórka poszły dobrze, choć przy czwórce byłam już zziajana, bo cały czas pod górę. Piątka miała być między dużymi skałami, a ostatnim większym kamulcem, ale poszłam za nisko, a tam było więcej skałek, na większej przestrzeni. Oczywiście nie wiedziałam, że powinnam wspiąć się wyżej i wściekałam się, że nic nie pasuje i do bani taka mapa. Takich szukających moją metodą było więcej, a grupowo łatwiej coś znaleźć, więc w końcu ktoś wymyślił, gdzie szukać, a i tak nie od razu natknęliśmy się na lampion.
 
 Niełatwa piątka.
 
 Ja tam skromnie na drugim planie.
 
Szóstka była już w dół, co akurat w przypadku tego terenu wcale nie jest wielką ulgą, bo to w dół bywa chwilami dość konkretne i uciążliwe. Siódemka i ósemka po poziomnicy. Udało mi się zachować poziom, ale chodzenie po poziomnicy też wcale nie jest łatwe i przyjemne. Przynajmniej tak twierdzą moje nogi. 
Do dziewiątki znowu w dół, do poprzecznej ścieżki tak dość spokojnie, a kawałek za ścieżką już zobaczyłam swój punkt. A jak go zobaczyłam, to aż łzy mi stanęły w oczach. Nie, nie ze wzruszenia. Lampion stał niezbyt daleko, ale za to zbyt głęboko, by się do niego dostać. Spojrzałam w dół urwiska i szpetne słowa wyrwały się z ust moich.
- Nie zejdę. Nie ma opcji - pomyślałam. Jeszcze ze trzy, cztery lata temu zjechałabym na dół na tyłku wspomagając się ułańską fantazją, ale teraz na samą taką myśl miałam śmierć w oczach. Młodsi zawodnicy bez chwili wahania rzucali się w tę przepaść, ja jednak się poddałam i postanowiłam  poszukać łagodniejszego zejścia, o ile w ogóle takowe będzie. Było, dość daleko, ale było. Na maksymalnym wkurzeniu podbijałam punkt, ale słyszałam, że i ci, co schodzili na skróty, gęsto używali słów niezbyt cenzuralnych.
 
 A tam przepaść.
 
Dziesiątka, jedenastka i dwunastka stały, podobnie jak dziewiątka, w pokopalnianych dziurach, choć już łatwiej było się do nich dostać. Nie w każdym miejscu łatwiej znaczyło bezpiecznie i przez cały czas miałam poczucie, że zaraz coś pierdyknie. Inni zawodnicy też jacyś nerwowi byli. W przestrzeni latały panienki podejrzanego autoramentu, części męskiego ciała i inne takie słownictwo.
Trzynastka wyglądała na łatwą i dostępną. Niestety zwiódł mnie widok lampionu na prawo od azymutu i bynajmniej nie był to mój lampion. Teoretycznie wiedziałam, że mój musi być trochę na południowy zachód, ale tam, mimo białego na mapie, była taka roślinność, że nie chciałam wchodzić. Taki opór psychiczny mi się pojawił i co zrobić, kiedy nie, bo nie. W końcu po empirycznym upewnieniu się, że mojego lampionu na pewno nie ma ani na zachód, ani na północ, ani na wschód od tego znalezionego nie mojego, zaszłam do swojego od dudy strony, czyli od południa.
 
 Trochę głupio szukałam.
 
Dobrze, że czternastka była łatwa, bo już by mnie  chyba z tej kumulacji szlag trafił, a tak to miałam chwilkę na dojście do siebie i ogarniecie się. Mijała już jakaś godzina od startu, a do mety jeszcze miałam cztery punkty, z czego trzy w niesprzyjającym terenie. Ładny mi sprint, jak od pół godziny powinnam być już po biegu, a ja wciąż w lesie.
Do tych pozostałych punktów już nie biegłam, nawet nie szłam, tylko lazłam pilnując, żeby się nie zabić na tych dziurach, które miałam po drodze. Udało się bez większego błądzenia, co najwyżej z obchodzeniem  tych trudniejszych miejsc.
 
Na metę wbiegłam bez entuzjazmu.
 
Mój stosunek do etapu raczej nie był odosobniony sądząc po tym, co wyrywało się z ust innych zawodników na trasie. Urwał nać i wuj, choć najpowszechniejsze, bynajmniej nie wyczerpywały repertuaru - zdarzały się tak rozbudowane związki frazeologiczne, że mimo więdnących uszu, brał podziw dla inwencji twórczej autorów. W każdym razie bardzo poszerzyłam swoje słownictwo i to chyba główny plus udziału w tym biegu. Bo innych plusów na mecie jakoś nie umiałam dojrzeć. Za to czułam wielką ulgę, że udało mi się wrócić żywą i nieuszkodzoną. Inni nie mieli tego szczęścia, a na pewno zawodnik paradujący w gustownej czapeczce z bandaża na głowie.
1,9 km przebyte w 77 minut dało mi co prawda czwarte miejsce, ale na pięć osób, którym udało się zebrać komplet punktów, bo dwie zawodniczki z mojej grupy nie wzięły wszystkiego. Ciekawy czas jak na sprint.
 
Najwredniejsza z tras.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz