czwartek, 3 lipca 2025

Wawel Cup - etap pierwszy w Kluczach, więc i pokluczyć się zdarzyło.

Na  sobotę przewidziane były dwa biegi - rano middle w Kluczach, a po południu sprint w Jaroszowcu. Na porannym biegu Tomek startował coś koło 20 minut przede mną, a ponieważ do startu trzeba było kawałek podejść, zostałam w bazie i oddałam się lekturze tak skutecznie, że zachodziła możliwość przegapienia swojej minuty. Co mnie tak wciągnęło? Najnowszy tom serii o Vesperze Magdaleny Kozak. Bardzo polecam!
 
 Eeee, może olać ten bieg?

Jakimś cudem udało mi się oderwać od lektury, trafić na start i ruszyć na trasę. Za to nie miał mi kto przypomnieć o włączeniu zegarka i robiłam to już w biegu. 
Do pierwszego punktu spory kawałek biegłam ścieżką, więc łatwo było odtworzyć trasę. W zasadzie ścieżką to mogłam podbiec niemal na samo miejsce, z tym że trochę naokoło, więc postanowiłam ściąć - oczywiście w najtrudniejszym miejscu - przez wąwóz. Cała ja. 
Do drugiego punktu znowu wykorzystałam ścieżkę, ale potem już trzeba było ciąć na azymut. Po kresce nie poszłam, ale trójkę znalazłam bez większych problemów. Czwórka, piątka i szóstka już były niemal po kresce, a kiedy przed sobą zobaczyłam Becię, która startowała jako pierwsza w mojej kategorii, to już w ogóle urosły mi skrzydła. Niestety, przeleciałam się na tych skrzydłach, bodaj mi odpadły. Tak się zdekoncentrowałam, że siódemki zaczęłam szukać tuż za szóstką, zamiast kawałek za ścieżką. Ubzdurało mi się, że ścieżka to już ta dalsza droga i tylko dziwiłam się dlaczego Becia pobiegła tam dalej. Kręciłam się jak głupia, nic mi się z mapą nie zgadzało, bo oczywiście byłam w innym miejscu niż sądziłam i dopiero po ponownym namierzeniu się z szóstki ogarnęłam w czym tkwi problem. Teraz już poszło łatwo, ale czasu i sił straciłam co niemiara.
 
To musi gdzieś tu być!

Po tej wpadce zebrałam się w sobie, skupiłam na mapie i kompasie i szczęśliwie dobrnęłam do trzynastki nie popełniając po drodze żadnych błędów.
Po trzynastce zniosło mnie w prawo i to tak konkretnie. Chyba już za długo przebywałam w stanie wzmożonego czuwania, mózg został przeciążony i wyluzował. Jakoś przestałam też zwracać uwagę na ukształtowanie terenu, tak pewna swoich umiejętności po tych kilku ostatnich punktach uwieńczonych sukcesem. W efekcie dołka z lampionem zaczęłam szukać w dość przypadkowym miejscu. Wiadomo, że jak człowiek czesze, to i wyczesze w końcu co trzeba, ale to była kolejna strata cennego czasu.

Gdzie jesteś dołku?
 
Do piętnastki mogłam trochę mądrzej, niekoniecznie przez zielone, zwłaszcza, że zielone wcale nie leżało na azymucie, tylko... po prawej. Ale summa summarum punkt znalazłam bez błądzenia. Szesnastka już w cywilizacji, a siedemnastka - ostatni punkt - w wejściu na stadion. 

I w końcu meta.

Ponieważ nie planowaliśmy powrotu na kwaterę między etapami, wykupiliśmy sobie obiady i czekaliśmy na stadionie aż je dostarczą. Szału może nie było, ale pasza zapchała żołądki i to najważniejsze. Teraz pozostało tylko czekać na kolejny etap.

Etap pierwszy bez rewelacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz