piątek, 19 września 2025

Mistrzostwa Mazowsza w Ponurzycy - dzień drugi, gdzie trup na mecie ściele się gęsto.

Drugi dzień mistrzostw zapowiadał się jeszcze ciężej, bo trasę miałam dłuższą, a tu już nogi zmęczone po sobotnim bieganiu. Baza w tym samym miejscu, ale za to dojścia na start więcej, bo aż 1,5 kilometra. Tym razem Tomek startował jako pierwszy, ja niemal godzinę po nim.
 
Tomek rusza na swój start.

Po sobotnim bieganiu znałam już specyfikę terenu, więc w las ruszyłam bez obaw. Jedynkę, dwójkę i trójkę wzięłam po kresce, a gdzieś na początku trasy natrafiłam na fotoreporterkę i załapałam się na fotkę. I dobrze, bo tym razem nie mogłam liczyć na Tomka.

Gdzieś w lesie.

Między startem a trójką teren był urozmaicony, czyli góra, dół, krzaki, większe krzaki i temu podobne atrakcje, więc po chwili byłam już zmęczona, choć niemal nie biegałam. A tu trzeba było jakoś dotrwać do piętnastego punku i mety. Odległości między punktami też większe niż poprzedniego dnia. Kiedy ruszyłam na czwórkę jakoś strasznie mi się dłużyło i punktu zaczęłam szukać dużo za wcześnie. Oczywiście nie znalazłam, wycofałam się do ścieżki (zupełnie nie wiem po co) po czym z powrotem ruszyłam azymutem w stronę czwórki.  Tym razem szłam, szłam, aż doszłam. Do punktu doszłam.
 
PK 4 z przygodami.

 PK 5, 6 i 7 poszły dobrze, szczególnie że dużo dało się pobiec (pójść) drogami i ścieżkami. Do ósemki trafiłam bezbłędnie, choć mam wątpliwości czy na pewno wybrałam lepszy wariant, bo może lepiej było zajść ją od południa niż od północy.
Sił miałam coraz mniej, a w głowie wciąż mi brzęczało, że trasa dłuższa niż zwykle, więc trzeba mądrze gospodarować ich zapasem. Starałam się więc wybierać warianty drogowe, a tempo trzymać umiarkowane. Na szczęście nawigacyjnie szło dobrze i poza czwórką więcej już żadnych problemów nie miałam, czy raczej więcej problemów sobie nie stworzyłam. Na mecie czekał na mnie Tomek i kibicował.

Ostatnie metry.

Za linią mety znajdowała się strefa zwłok, do której ochoczo dołączyłam, choć może nie w tak malowniczej pozie jak moje konkurentki.

To był ciążki etap.

Tym razem zostaliśmy na zakończenie imprezy, bo Tomek tak się sprężył, że zajął trzecie miejsce w swojej kategorii, więc przynależał mu się medal. Dostał też fajnego buffa - przyda mi się, a medal może sobie zostawić:-) Rzodkiewki do wspólnej konsumpcji.

Oprócz medali bukiet rzodkiewek dla każdego.

A to cała trasa:

wtorek, 16 września 2025

Mistrzostwa Mazowsza na dystansie średnim z psem Pawłowa na końcówce.

I znowu trafiła mi się długa przerwa od InO, bo to albo nikt nic nie organizował, albo musiałam wybierać między kilkoma równie atrakcyjnymi aktywnościami i orientacja przegrywała (ale z bólem w sercu). W końcu zgrała się i impreza i czas i zapisałam się na dwudniowe Mistrzostwa Mazowsza. Zapowiadało się nieco ponuro, bo biegać mieliśmy w Ponurzycy, ale postanowiłam nie brać tego za zły omen.
Start był przewidziany na ludzką godzinę i nawet można było się wyspać i na spokojnie dojechać, bo trochę daleko od nas. Konkurencji miałam na tyle dużo, że o medalu za sam udział mogłam zapomnieć, a za dokonania nie za bardzo miałam szansę, bo dziewczyny mają jednak lepszą kondycję niż ja.
Do startu trzeba było podejść jakieś 600 metrów i to akurat był dobry dystans, żeby się trochę rozruszać, a nie zmęczyć. Rozgrzewki to już od dawna nie robię, bo u mnie albo rozgrzewka, albo zawody - na oba sił nie starcza:-) Dodatkowo akurat w sobotę jakaś taka niedorobiona byłam i już samo życie wymagało ode mnie nadludzkiego wysiłku.
 
W drodze na start.

W oczekiwaniu na start trochę odbija.


Ruszam w las.

Do pierwszych dwóch punktów można było większość trasy pokonać ścieżkami, ale ja oczywiście nie zhańbiłam się pójściem na łatwiznę, tylko poleciałam azymutem. Ścieżki są dla cieniasów, a że ci cieniasi dotarli do punktów szybciej niż ja, to już inna sprawa. Na szczęście nie miałam żadnych problemów z trafieniem, więc z pełnym samozadowoleniem pognałam dalej, o ile pognaniem można było nazwać przedzieranie się do trójki stojącej w podmokłych krzaczorach. To znaczy tej podmokłości na żywo nie widziałam, ale na mapie była. Między trójką a czwórką były płoty, więc azymut nie wchodził w rachubę i tym sposobem wreszcie skorzystałam ze ścieżek. Chociaż w sumie to akurat ścieżka  w pobliżu czwórki była taka bardziej teoretyczna i raczej spowalniała niż dawała pobiegać. 
Do piątki wydawało mi się, że biegnę leśną drogą, ale na mapie nic takiego nie było zaznaczone, więc albo faktycznie mi się wydawało, albo to jakaś droga-widmo. W okolicach piątki spotkałam Tomka, więc pomachaliśmy sobie i rozbiegliśmy się do swoich punktów.

Okolice PK 5.

Szóstka i siódemka weszły bezboleśnie, za to ósemka była w takiej gęstwinie, że obawiałam się, czy uda mi się ją namierzyć. Tutaj znowu spotkałam Tomka i miałam nadzieję, że szukamy tego samego punktu, ale nie. Za to chwila zatrzymania się dobrze podziałała, bo kiedy się rozejrzałam gdzie iść dalej, zobaczyłam lampion. Pewnie gdyby nie to spotkanie, to przeszłabym obok niego nie zauważając go. 
Dziewiątki troszkę się bałam, bo do znalezienia był krótki rowek pośrodku lasu, bez żadnego ukształtowania terenu - dookoła  płasko i przebieżnie. Ale spoko, po drugim rzucie oka na mapę zobaczyłam, że obok jest skrzyżowanie i jednak jest się z czego precyzyjnie namierzyć. Dziesiątka była bliziutko, do jedenastki na azymut, a do dwunastki dokładnie po kresce. Końcówka - blisko i łatwo, ale ponieważ przez całą trasę nawigacyjnie szło mi dobrze, to chociaż na sam koniec musiałam zrobić jakąś głupotę. Wiedziałam, że czternastka (ostatni punkt) musi być przy początku wytaśmowanego dobiegu, ale jednak kiedy zobaczyłam w lesie jakiś lampion na prawo od azymutu, to odruchowo skręciłam i pobiegłam do niego. Normalnie jak pies Pawłowa: widzę lampion - biegnę do niego. Już biegnąc wiedziałam, że źle robię, ale nie potrafiłam przestać. Dodatkowo na drodze prowadzącej do czternastki widziałam dwie konkurentki, które startowały po mnie, a teraz jeszcze zwiększały swoją przewagę. 
Taki kiks na koniec.
 
Na metę nawet nie starałam się wpaść efektownym sprintem, a mimo to zaraz za nią padłam i myślałam, że już nigdy nie wstanę. Normalnie z każdym rokiem jakieś trudniejsze to bieganie. Moze trzeba buty zmienić, albo co? 
 
Na mecie tuż za Dorotką.
 
A to cała moja trasa:


 

sobota, 13 września 2025

Po co mi tam rower czyli Wszechpuchar

W tym roku rower nie zjechał ze strychu. Ale to nie przeszkadza mi brać udział w Pucharze Warszawy i Mazowsza w Rowerowej Jeździe na Orientację. Ale po kolei: 

Dzień zaczynamy od rozgrzewki, czyli ustanowieniu PB na Parkrunie w Malcanowie. W Malcanowie, bo to „po drodze” do Celestynowa, gdzie mają być zawody RJnO. 

Do startu gotowy!

Gdy dojeżdżam do Centrum Edukacji Leśnej za oknem auta pada. Chwilę krążę, bo pinezka z regulaminu prowadzi mnie ciut dalej niż powinienem dojechać. Udaje się zawrócić i zaparkować koło startowej wiaty. Deszcz dalej kapie. Biorę mapy, oklejam karty startowe, zawiązuję buty i ruszam w las. Ruszam w lewo – czyli na zachód. Oczywiście od razu babol – zamiast wybrać kolejność 2, 24, 1, 15 ruszam beztrosko na PK 15 bo… lepsza droga. To niestety implikuje dość chaotyczne wracanie po lampiony które przebiegłem. Na szczęście nie są to wielkie odległości, ale jak spojrzymy na mapę to niewielki wycinek całości. Bo do biegania, a nie rowerowania dostaje się mapę specyficzną – wszystkie PK ze wszystkich tras z dwóch dni. Punkty trasy zielonej czerwonej i czarnej, sprintu, klasyka i middla. W sumie dystans wychodzi większy niż na najdłuższej trasie rowerowej, a samych PK tak z 50! I oczywiście część PK jest typowo rowerowych – tak kilometr-dwa asfaltem w bok od głównej areny zawodów. I oczywiście lampiony są rowerowe – np. gdzieś pośrodku ścieżki – gdzie to „pośrodku” bywa umowne – gdy wybiegasz na ścieżkę na azymut w dobrym punkcie, to nikt nie wie czy lampion wisi na lewo, czy na prawo. 

Deszcz przestaje padać. Kluczę po niewielkim obszarze lasu, wracam się po PK 22, w sumie w niewielkim lasku podbijam 12 PK, w nogach 3,5km. Teraz kilka PK miejskich i znowu niewielki lasek w lewym dolnym rogu mapy. Chwilę szukam PK 11, który stał na złej ścieżce – na szczęście lampiony są dość widowiskowe i dojrzałem go z daleka. Mam 19 PK i zaliczony lewy dolny róg mapy, w nogach ponad 6 km. Truchtam powoli, więc tempo wychodzi mi ok 7 km/h. 

PK18

Przede mną seria punktów typowo rowerowych – odległości pomiędzy lampionami zwiększają się do kilkuset metrów, czy nawet kilometra – to przypomina typowe zawody długodystansowe. Obiegam całą lewą część mapy (mapa jest formatu A3) i dobiegam do drogi S17. W jednym miejscu – przy placu zabaw, gdzie kilka razy OK-Sport robił bazę zawodów, dekoncentruję się, nie patrzę dokładnie w kompas i chwilę waham się gdzie biec dalej. Na szczęście to tylko chwilowa dezorientacja. Przy przekraczaniu S17 wybija 14 kilometr i niecałe 2 godziny biegu. Przebiegam na „prawą stronę” mapy – teren znany Sosnowych Klimatów. Postanawiam skrócić przebieg i oczywiście w biały las o nieprzebieżnym podłożu. Tempo spada. Ale na szczęście lampiony rozłożone są w jakiś logiczny sposób i daje się wyznaczyć sensowną kolejność zaliczania PK. 

Janek nie popisał się z lampionem PK 34 – biegnąc na azymut i kierując się formami terenowymi szybko znalazłem właściwe miejsce, gdzie miał być lampion. Była nawet droga na której końcu miał wisieć. Wreszcie go znalazłem, ale dobre 100 m dalej. 

PK44 - prawy górny róg mapy
Wracam na właściwą stronę S17 – zegarek mówi 20 km. Długi przebieg do PK 17 i dylemat co dalej. Obiegać mokradło od zachodu? To daleko. Nie jestem rowerem, więc decyduję się na skróty przez brzeg mokradła i terenów zakreskowanych na różowo. Nie jest tak źle – jakieś pastwiska, krowy, konie, jedno wyschłe mokradło. Kilka leśnych lampionów ustawionych dość gęsto i prawy dolny róg – punkty typowo rowerowe: punkt co kilometr w samym rogu mapy. Mam chwilę wątpliwości, czy ich nie odpuścić, ale nie poddaję się – biorę wszystko! 

Cofam się na początek tej dwukilometrowej pętelki i lecę po ostatnie punkty. Na metę wpadam razem z ludźmi co starowali na rowerach ze mną, Janka już nie ma, ale luźna formuła zawodów pozwala na wysłanie wyniku SMSem/mailem. 29,54km, 4:20:20, 51PK – to całkiem dobry trening przed 8 godzinnym rogainingiem we wrześniu! 

 


 

niedziela, 7 września 2025

Ogonki merdające inaczej

Kontynuacją ostatniego wesela były Merdające Ogonki. Brać orientalistyczna zwykle świętuje wszelakie osobiste wydarzenia z lampionami, więc i tym razem była całkiem poważna dwuetapowa impreza lampionowa. Lampiony mikro, ale zawsze to lampiony. 

Renata nie mogła dotrzeć z powodów Dimashowych, więc musiałem wystartować za dwoje. Zaparkowałem tuż koło startu, i oczywiście włączyłem nawigację, by trafić we właściwe miejsce. Idę sobie wpatrzony w ekran smartfona, do punktu docelowego daleko, a tu widzę jakieś znajome twarze machające z placu zabaw. Niby start miał być na jakimś eko-placu zabaw, ale chyba nie na tym. Zdezorientowany zbaczam z azymutu i rzeczywiście to start! 

Po chwili biorę mapę i ruszam. Pierwszy PK ma być zaraz koło startu. Jest pionowa ścieżka. Jest żywopłot, ale nie ma lampionu. Co jest???!! Jak już zrezygnowałem i postanowiłem odpuścić PK (był jeden nadmiarowy na mapie) to trafia do mnie, że start jest tam gdzie prowadziła mnie nawigacja! I wszystko jasne. Mapa do BnO lekko nieaktualna (nie ma placu zabaw) – ale znalazłem lampion. 

Na mapie, do głównego ogonka należało dopasować łatki z mapy…. Zieleni miejskiej. Wydawało mi się, że wiem gdzie jest jedna łatka, więc ruszyłem na wschód. Jednak mapa do BnO to mapa do BnO – praktycznie każde drzewo, krzak i ścieżka. Jakoś wszystko znajdowałem i łatka była tam, gdzie być powinna. Problemem były użytki ekologiczne (czytaj pokrzywy) – kilka przedzierań się na krechę do właściwego drzewa i nogi mnie paliły (było gorąco i krótkie spodenki były raczej obowiązkowe). 

Trasa TO więc limit czasu ludzki – spokojnie spacerując obszedłem wszystkie jeziorka, które miałem obejść, znalazłem wymagane 19 lampionów i dotarłem w czasie na metę. Tu dowiedziałem się, że nie tylko ja miałem problem z trafieniem na miejsce zbiorki – ewidentnie pinezka na mapie była przez organizatorki źle przypięta do mapy w regulaminie;-) 

Etap drugi ewidentnie w drugą stronę. Tylko dwa wycinki – jedne to mapa BnO (łatwizna), a drugi – całkiem duży- to zlustrowane orto. Świadomy przesunięcia startu ruszyłem pewnie na trasę. Z rozpędu ruszyłem ścieżką na PK F, którego organizatorki nam pożałowały i nie wieszały lampionu. 

Wszystko szło dobrze do PK A. PK A na Ortofotomapie, byłem pewny miejsca, gdzie powinien wisieć lampionik. Tyle, że nic tam nie wisiało. Chodziłem tu i tam, w międzyczasie rozwiązałem zadanie związane z tym punktem. W końcu pojawił się Przemek – zapytałem go, czy znalazł lampion – zdziwiony odpowiedział, że oczywiście i poszedł dalej. A ja szukam i szukam. Dopiero jak jeszcze raz rzuciłem w desperacji okiem na mapę doczytałem: „PK A: Jakie nie jesteśmy?” Tak to jest, gdy człowiek nie doogląda mapy…. 

Na tym etapie miałem jeszcze dwie przygody: PK T – na drzewie na wyspie na jeziorku. Chodziłem, buszowałem w pokrzywach, potem dołączył Przemek – szukaliśmy i szukaliśmy. Gotowi byliśmy już wpław przeprawiać się do drzewa, gdy wzniosłem swój wzrok do niebiosów i… dojrzałem lampion zawieszony nad naszymi głowami;-) 

Ostatnia przygoda to PK O. Przeoczyłem go na początku trasy i musiałem cofnąć się po „pierwszej stronie” potoku służewieckiego do samotnego drzewa. Tu znowu nie było lampionu. Nie było na górze, nie było na dole, nie było od strony wody i nie było od strony ścieżki. Szukałem długo i bez efektu. Wreszcie ulegając presji czasu poddałem się wpisując BPK i ruszyłem na ostatnie PK i metę. 

I gdzie ten lampion???
 

Jakie wyniki ostateczne? Nie wiem bo ZG PTTK wyłączył serwery www (wstyd!). Mam nadzieję, że będzie dobrze, choć startowałem bardziej dla ogonków niż wyniku;-)

 

Niebieskie - etap 1, czerwone drugi