sobota, 13 grudnia 2014

Brudne okna kontra Zlot Przodowników kontra FalInO

Powzięłam postanowienie - ten weekend spędzamy w domu i robimy przedświąteczne porządki. W końcu kiedyś trzeba. Co prawda znajomi inowcy namawiali nas na wyjazd na  Ogólnopolski Zlot Przodowników InO, ale ponieważ przodownikami nie jesteśmy (a ja to wręcz zadownik), więc postanowiliśmy być twardzi i daliśmy odpór namowom.
T. rozochocony środowym biegiem i czwartkowym OrtInO w piątek zaczął wymiękać.
- Jak to? Weekend w domu??????
W końcu wyżebrał pozwolenie na szybki wypad do Falenicy na FalInO. Wieczorem zaczął kusić:
- Jakbyś poszła na trasę TP, to nie musiałabyś biegać, a punkcik do książeczki by wpadł.
Byłam twarda jak skała, chociaż zaczęło mi się robić trochę niewyraźnie.
- Porządki to ja w tygodniu zrobię - kusił dalej.
- Poszłabym ... Ale tak sama?...Jakby któraś dziewczyna się wybrała ... - zadeklarowałam śmiało, znając ich niechęć do wychodzenia z domu zimą.
- A ja to bym nawet poszła - nieoczekiwanie rzuciła A. w przestrzeń.
O, zdrajczyni! Na własnej piersi żmiję wyhodowałam!
Teraz już nie było odwrotu. T. błyskawicznie wysłał maila do organizatora, żeby nas jeszcze dopisał do grona chętnych i rzecz stała się zaklepana.
Prawdą jest, że jakoś nie rozpaczałam z tego powodu, powiem więcej - lekko na duszy zaczęło mi się robić. No bo jak to? Weekend w domu?????

W sobotę rano wybyczyliśmy się w łóżkach do ósmej, więc pełni energii mogliśmy jechać - T. na bieg, my na marsz. W Falenicy przed szkołą, za szkołą, obok szkoły, w szkole - wszędzie dziki tłum. Z trudem przedarliśmy się na start naszych etapów, każde pobrało swoje mapy, po czym T. błyskawicznie zniknął, my zaś statecznym i dostojnym krokiem oddaliłyśmy się na boisko by w spokoju zajrzeć do map.
Mapa jak mapa - pełna, ale dla przyzwoitości w kolorowe kółka i elipsy zakrywające część treści. Za to opis do mapy ... Przy trzecim czytaniu poddałam się. Niby każde słowo z osobna dało się zrozumieć, ale całość absolutnie nie. Uznałyśmy, że zrobimy to po swojemu i ruszyłyśmy nie przejmując się zadaniami. Ostatecznie nie szłyśmy po zwycięstwo, a dla przyjemności i po punkcik na kolejną odznakę.
Im dalej w las, tym nasze zdziwienie było większe. Lampiony wielkie jak słonie, z kilkuset metrów bijące w oczy porażającym pomarańczem (tak, te biegowe), żadnych stowarzyszy - no ludzie! A gdzie cała przyjemność z szukania??? Gdzie dreszczyk emocji, czy to właściwy punkt, gdzie czesanie lasu?
 Szczytem wszystkiego było, kiedy ja pracowicie ustawiam na kompasie azymut, żeby nie lecieć naokolo po ścieżkach, a A. mówi:
- Ale ten lampion widać tam w lesie.
Widać! Jak babcię kocham - widać! No, ale przynajmniej mogłam sobie od razu sprawdzić na ile dokładnie azymut wyznaczyłam:-)
 Jedynym problemem na trasie było przejście na drugą stronę ścieżki, po której biegł tłum uczestników Zimowych Biegów Górskich, co to się razem odbywały. Bałyśmy się wtargnąć między nich, żeby nie zostać stratowanymi, czekałyśmy więc na jakąś lukę widząc już po drugiej stronie ścieżki nasz lampion.

T., który zakończył swój bieg (bieg -  wiadomo, kończy się szybciej niż marsz), po konsultacji telefonicznej postanowił zaliczyć jeszcze  naszą trasę. Kiedy do mety zostały nam tylko 2 punkty, zadzwoniłyśmy do niego z pytaniem, czy zrozumiał coś z opisu zadań. Słusznie zawsze wierzyłam w jego genialność! Wytłumaczył nam, co autor chciał przez ten dziwny opis powiedzieć, choć teraz mam wrażenie, że odszyfrował tylko część jego intencji.
Na koniec wyliczyłyśmy jeszcze skalę mapy - jedyne zadanie, które określono w zrozumiały sposób. Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie, do metrów dodałam parokroki zamiast ich przelicznik i skala wyszła nam w duuużym przybliżeniu. Ale, oj tam....
Dodatkowy punkt do zebrania z boiska oczywiście nie stał nawet w jego pobliżu, ale rozgryzłszy już nieco zawiły sposób formułowania zadań, znalazłyśmy co trzeba. Oddałyśmy wreszcie kartę startową i osiadły na laurach.

Oczekiwanie na T. zaczęło nam się dłużyć, postawiłam więc telefonicznie go trochę popędzić (czyli namówić do rezygnacji ze zbierania wszystkich punktów). Dzwonię ci ja na jego komórkę, a tam zgłasza się jakaś kobitka. No co jest????
- Bo ja właśnie znalazłam ten telefon w lesie - słyszę.
- A pani też z biegów? - zadałam inteligentne pytanie.
- To ja go przyniosę do sekretariatu - zadeklarowała się rozmówczyni, rozłączyła się i jak mniemam pognała dalej.
Po dłuższej chwili pojawił się w końcu T., a po jeszcze dłuższej wrócił z trasy jego telefon.
Jako, że wreszcie byliśmy w komplecie, mogliśmy wrócić do porzuconych porządków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz