niedziela, 3 kwietnia 2016

Wiosenne 360°

Za Tomkiem od dłuższego czasu chodził WYCZYN. I wreszcie trafiła mu się okazja - Team 360°, zorganizował nową imprezę - Wiosenne 360°, czyli piesze i rowerowe maratony na orientację. Od razu zapalił się do pieszej dwudziestki piątki i nieśmiało zaczął puszczać w eter teksty, że on by owszem. Mi momentalnie przed oczami pojawiła się wizja chłopa padającego z wyczerpania w połowie trasy, bo o ile przejście tylu kilometrów było w zasięgu moich wyobrażeń, to przebiegniecie już nie. W końcu zdeklarował, że część trasy przejdzie, część przetruchta, w zamian ja zdeklarowałam, że porzucę wszelkie myśli o jego zwłokach na trasie.
Swojego udziału w całym tym przedsięwzięciu w ogóle nie planowałam. Już sama nazwa maraton mnie odstraszała, mimo że była też trasa dziesięciokilometrowa. No, ale indywidualnie (bo to bieg) tak daleko??? A jak zginę??? Nie, dziękuję bardzo.
Tomek zapisał się na 25-tkę, ja zaplanowałam drobne porządki i relaks z książką. Dzień, czy dwa przed imprezą  zagadnął:
- Paprochy się na dziesiątkę zapisały... Jak byś poszła z nimi, to nie zginiesz...
Alllle, to taka ofiara losu to ja już nie jestem żebym z Paprochami musiała iść! Co??? Ja nie dam rady sama pokonać dziesięciu kilometrów??? W biały dzień?? W znanym terenie?? Ja nie dam rady??? Przecież nikt mnie  batem poganiał nie będzie żebym biegła, mogę sobie spokojnie iść....
- Dobra, zapisz mnie - oznajmiłam z godnością i łaskawie zezwoliłam na przygotowanie mi niezbędnych akcesoriów określonych w regulaminie imprezy.
W sobotę wstał piękny dzień, słonko świeciło jak głupie, ciepło zachęcało do wyjścia z domu. Pojechaliśmy. W sekretariacie zawodów otrzymaliśmy przecudnej urody numery startowe i dodatkowo mogliśmy sobie nawet wybrać takie z rokiem urodzenia.
Wreszcie, po tradycyjnym na tego typu imprezach opóźnieniu, nastąpiła część oficjalna - kolejne uroczyste otwarcie trasy ZPK, potem dostaliśmy mapy i wylegliśmy na linię startu. Pierwsze wrażenie po obejrzeniu mapy - łatwo, ale daleko. Cały początek trasy oparty na słupkach ZPK, czyli znany z kilku już imprez, resztę jakoś się znajdzie.
Na dany znak ruszyliśmy. Strategicznie ustawiłam się tuż za rowerzystami, którzy ruszali jako pierwsi. Podobnie jak większość biegaczy wybrałam wariant "w lewo". Pierwszy punkt był dziecinnie prosty, więc biegłam (nie za szybko, nie za wolno) nie zawracając sobie głowy nawigacją, bo słupek miał stać przy samej drodze. Podbiłam punkt będąc wciąż w ścisłej czołówce biegaczy.  Na kolejny PK od razu postanowiłam lecieć na azymut (kocham cię mój kompasiku!), podobnie jak część innych zawodników. Ponieważ przebieżność była taka sobie, grupa rozciągnęła się po lesie i po chwili zostałam sama. Kiedy jednak dobiegłam do punktu, wszyscy, których straciłam z oczu, pojawili się nadbiegając z różnych stron. Tomek zdziwił się, że ja już tu, bo sądził, że jednak wybrałam opcję spacerową. Faktycznie, takie miałam plany, ale jak tu iść spacerkiem, kiedy wszyscy gnają ile sił w nogach??
W opisie punktu mieliśmy, że będzie paśnik, ale ja już na starcie wiedziałam, że żaden paśnik, tylko mogiła. Nie ciemna mogiła, tylko taka zwykła. Niektórzy uparcie szukali jednak paśnika.
Do kolejnego punktu wygodnie było drogą, to skorzystałam. Znowu dogoniłam Tomka i znowu patrzył na mnie z niedowierzaniem.
- Ty już tutaj????? - pytał całą swoją postawą i spojrzeniem.
W tym miejscu nasze drogi już się definitywnie rozchodziły, bo ja na północ, on na wschód. Ile się dało (a dużo się dało) pobiegłam drogami, bo nie trzeba uważać na korzenie i roślinność łapiącą za nogi, od ostatniego skrzyżowania już przez las - idealnie prosto na słupek. Jestem wielka! - pochwaliłam się w myślach i pobiegłam dalej. Kawałek dalej była już cywilizacja z asfaltem. Trochę się nim nawet przebiegłam, potem znowu w las żeby skrócić drogę i z powrotem na asfalt. Zresztą taki tam asfalt - kawałek dalej się skończył.
W pewnym momencie teren wydał mi się dziwnie znajomy. No jasne! Przecież na WesolInO byłam tam już tyle razy, że powinnam z zamkniętymi oczami trafić na kolejny punkt. Jedynie dla bezpieczeństwa wciąż miałam je otwarte, a punkt wyhaczyłam bez problemu.
W połowie drogi na kolejny uznałam, że pora na przerwę techniczną. Byłam spocona, głodna i wyschnięta na wiór. Postój co prawda zabierał kilka cennych minut, ale wobec perspektywy padnięcia z przegrzania, głodu i pragnienia, nie były to stracone minuty.
Kolejne dwa punkty w znanym terenie poszły gładko. Przede mną biegł jakiś człowiek, który to przyspieszał, to zwalniał i tym sposobem co chwilę go doganiałam i znów zostawałam w tyle. Ponieważ ewidentnie biegł na te same punkty co ja, nie musiałam specjalnie pilnować trasy, a jedynie ogólnie kierunek.  W końcu, przy którymś spotkaniu wymieniliśmy uprzejmości i uwagi na temat mapy. Chwilkę biegliśmy razem, ale ponieważ ja w drugiej połowie trasy zaczęłam wymiękać, szybko zostałam w tyle. Do ostatniego PK więcej szłam niż biegłam, ale już w drodze do mety zmobilizowałam wszystkie siły na efektowny finisz. Co prawda finiszu nie miał kto docenić, bo meta była w szkole, po schodkach, za drzwiami, więc trudno raczej było na nią wbiec pełnym pędem, ale za to zyskałam kilka minut.
Na mecie wypiłam dwie butelki wody, pożarłam dwa batoniki, posiedziałam, zmarzłam, przebrałam się, znowu posiedziałam i ... poszłam na spacer do lasu. Po spacerze, odsiedzeniu jeszcze z pół godziny, obejrzeniu obiadu i decyzji, że poczekam na Tomka (bo i tak miał mój bloczek obiadowy) znowu ruszyłam do lasu, w nadziei, że może jednak Tomek jest blisko i go spotkam. No bo w końcu ile można? Telefonicznie dowiedziałam się, że można długo, więc gdy spotkałam wracające z trasy Paprochy,  w ich towarzystwie wróciłam do bazy i poprosiłam o obiad na kredyt, bo co miałam czekać o suchym pysku.
Organizatorzy podliczali wyniki, dopytałam się o swoje i.... okazało się, że zajęłam trzecie miejsce wśród kobiet na swojej trasie!  Pierwsze w życiu bno na takim dystansie i od razu trzecie miejsce?! Raczej spodziewałam się być gdzieś pod koniec stawki ... Może jednak te biegi to nie samo zuo?
Dygresja:
Przypomniało mi się, jak jakiś czas temu dostąpiłam zaszczytu dotknięcia zwycięzcy Skorpiona na setkę. Niedawno znowu powtórzyłam tę czynność i coś mi się wydaje, że część jego mocy zstąpiła na mnie. Serio! Boję się tylko, czy ta pobrana przeze mnie moc nie wpłynie na jego wyniki w kolejnych maratonach. Przemek, jak by co, to przepraszam. Nie wiedziałam, że pobieram.
Koniec dygresji.
Ze szczęścia oczywiście nie mogłam usiedzieć w miejscu i znowu pognałam do lasu. Tym razem spotkałam już Tomka i wreszcie mogliśmy wrócić do domu.
Jeśli ktoś myśli, że w domu padłam za zmęczenia, to grubo się myli. Rozsadzała mnie energia. Zrobiłam porządki, pojechałam do sklepu, a w drodze na zakończenie zawodów i rozdanie nagród uświadomiłam sobie, co się dzieje. Endorfiny! I to nie marne pięć, jak po którejś tam imprezie, czy bieganiu po lesie przy domu, tylko co najmniej z pięćdziesiąt. Nawet nie wiem, czy nie więcej - całe worki endorfin.... Jeszcze w euforii odebrałam swój puchar i nagrodę i wreszcie w drodze powrotnej poczułam zmęczenie.
W domu starczyło mi sił tylko na przejrzenie wyników wszystkich kategorii i zobaczenie jak poszło znajomym, obejrzenie trasy Tomka i wysłuchanie jego wrażeń i padałam.
Niedzielny poranek przywitał mnie bólem całego człowieka ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz