wtorek, 22 listopada 2016

Do mety!

Wygnał mnie ten mój chłop od ciepłego ogniska w mokrą, ciemną noc i jeszcze próbował poganiać. Co za podły los...
Na szczęście nie zaczęło się całkiem źle - punkt dziesiąty był elegancko postawiony na skrzyżowaniu, w niedalekiej odległości od ogniska, chyba żeby uczestników nastroić optymistycznie do drugiej części trasy. Za to jedenasty był za górami, za lasami, za dolinami - taki bardziej baśniowy. W związku z tą odległością powoli zaczęłam przechodzić w tryb "zombi" i jeszcze tylko padający deszcz utrzymywał mój kontakt z rzeczywistością. Zaczynałam potykać się o własne nogi, że już nie wspomnę o przeszkodach terenowych, ale twardo szłam naprzód. Tyle, że coraz mniejszą  uwagę zwracałam na otoczenie, że już o szukaniu punktów nie wspomnę. Tomek twierdzi, że na jedenastce był tłum, ale jakoś tego mój podsypiający mózg nie zarejestrował. Podobno mieliśmy też jakieś kłopoty z PK B, ale jedyne co pamiętam z wycinka, to nasyp kolejowy, który okazał się drogą, a nawet wręcz jakby leśną autostradą. Szło się wygodnie, bez potknięć i nawet zwiększyłam tempo. W okolicy dwunastki Tomek ustawił mnie pod drzewem (żeby na mnie nie padało - widzicie jaki troskliwy?), a sam poszedł przedzierać się przez rzeczkę, bo oczywiście punkt stał złośliwie po jej drugiej stronie.
Droga z dwunastki na trzynastkę na mapie wyglądała pięknie, tylko w terenie nagle skończyła się płotem i znowu musieliśmy iść na azymut po bezdrożach i wądołach.  Tym razem Tomek postawił mnie koło lampionu, a sam poszedł sprawdzić, czy nie ma w okolicy lepszego. Faktycznie - był.
Od trzynastki powtarzałam sobie w myślach:
- Byle do asfaltu, byle do asfaltu, byle do asfaltu.
Co prawda nie wiem w czym ten asfalt miał mi pomóc w środku nocy, bo w dzień to może jeszcze złapałabym jakąś okazję. Zgubiliśmy się parę metrów od tego wyczekiwanego asfaltu, bo tłumaczenie zabłąkanym uczestnikom trasy tatrzańskiej gdzie są, zdekoncentrowało nas. Uratował nas przejeżdżający samochód. Przejechał, zasygnalizował gdzie jest droga i pojechał w siną dal. Beze mnie:-( Na szczęście do czternastki było w miarę łatwo, nienajgorszą drogą i bez krzalowania.  Na piętnastkę prosto, jak w pysk strzelił, bez sensacji.
Od piętnastki myślałam już tylko o coraz bliższej mecie i w zasadzie ta myśl podtrzymywała mnie na duchu i ciele. Oczywiście nie znaczy to, że nagle miałam siły do wyczesywania punktów, ale coraz mniej opóźniałam marsz - niczym szkapa dorożkarska, co zmęczona po całym dniu, czując dom zaczyna przyspieszać.
Ostatni wycinek, a w zasadzie PK D sprawił trochę kłopotów. Nie tylko nam, ale i kilku innym zespołom, które od jakiegoś czasu kręciły się w zasięgu wzroku. Tamci odpuścili i świadomie wzięli stowarzysza, Tomek nie popuścił i wrócił kawał drogi po właściwy.  Ja pilnowałam ścieżki żeby ktoś nie ukradł. PK E był formalnością, a po nim ostatni, najostatniejszy PK 16. Oczywiście nie zawracałam sobie nim głowy, bo Tomek i tak miał spore towarzystwo,  więc co miałam robić sztuczny tłok. Poszłam w stronę mety, a kiedy Tomek dobił do mnie - UWAGA! - POBIEGLIŚMY na metę. Nie żeby nam to coś dało w ostatecznym rozrachunku, ale za to mieliśmy mocne wejście.
W bazie od razu rzuciłam się do żłobu, bo stracone kalorie trzeba uzupełnić, a potem wykrzesałam jeszcze trochę sił na kąpiel.
Jak to ostatnio na zawodach zwykle bywa, zadbano także o kontakt z kotem - co prawda tym razem nie organizatorzy, a uczestnicy, ale w ostatecznym rozrachunku kot był. Nawet zapowiadało się, że pojedzie z nami do Warszawy, bo koleżanka córki chciała go wziąć, ale rodzina stawiła opór. Przez krótką chwilę i ja pomyślałam, że dwa, a trzy koty to nie różnica, ale moja rozhisteryzowana kotka przegryzłaby tętnicę temu maleństwu, gdyby wkroczyło na jej teren.
 Ledwo przyłożyłam głowę do poduszki, a tu już padło hasło:
- Pobudka! Zaraz zakończenie. Ponieważ tym razem nie załapaliśmy się na podium, miałam mniejszą motywację do wstawania, poza tym organizm stawiał opór.
 Pierwsze miejsce zajął nasz zaprzyjaźniony zespół i nawet nie mamy im tego za złe, bo ich lubimy.  Drugie pierwsze miejsce zajęli koledzy Zbigniew i Piotr.  Ciągle nam się gdzieś kręcą po imprezach albo w postaci Rodziny z Teresina, albo indywidualnie i wciąż zajmują nam te lepsze pozycje. No, może w zeszłym roku my mieliśmy lepszą lokatę, ale na punkty przegraliśmy z nimi.
A taki kolega Jacek B. Zajął trzecie miejsce (de facto drugie), a gdzie się nauczył tak chodzić? Cały rok trenował na naszych trasach familijnych pod pozorem, że niby z dzieckiem, a tak naprawdę szlifował formę na Manewry.Już my mu w przyszłej edycji przyszykujemy takie mapy, że ze startu nie wyjdzie:-)
A może w przyszłym roku wszyscy pójdą sobie na Himalajską i będziemy mieć spokój? Chociaż Tomek też się czai na wyższy poziom. Eh, życie...
A tak serio - życzę wszystkim konkurentom zdrowia i kondycji, bo ściganie się z samym sobą nie jest tak fajne jak ściganie się z nimi.

Teraz nastąpi laurka dla Organizatorów:

Jesteście Wspaniali!
Jesteście Wielcy! (nie odchudzajcie się!)
Jesteście Perfekcyjni! (macie jakieś praktyki u zegarmistrza?)
Jesteście Tytanami Pracy! (zorganizowanie imprezy na tyle osób, to nie lada wyzwanie)

I bądźcie tacy zawsze!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz