wtorek, 15 listopada 2016

Kraków dniem i nocą - cz.1

W czwartek nie mogłam wziąć urlopu i swoje monitorogodziny musiałam odsiedzieć. Do Krakowa ruszyliśmy więc o piętnastej, wprost spod bramy mojego instytutu. Oczywistym jest, że nie robiliśmy pustego, bezproduktywnego przelotu, tylko po drodze zaliczyliśmy trino w Warce. Potem trafiliśmy na roboty drogowe, objazdy, ruch wahadłowy i w efekcie w Krakowie byliśmy na tyle późno, że jedyne co nam pozostało do roboty, to iść spać. Poza tym perspektywa nadchodzących dwóch kolejnych nocy w lesie jedynie utwierdzała nas w słuszności decyzji. Drobny kłopot  kąpielowy radośnie obwieściły mi koleżanki z innych ekip - łazienka z damskimi prysznicami nie posiadała żadnych drzwi ani zasłonek i każdy przechodzący korytarzem mógł podpowiadać kąpiącym się, co mają jeszcze umyć:-) Na szczęście nasz łaźniowładny kierownik imprezy do rana rozwiązał problem i w damskiej łazience pojawiło się dwoje drzwi. W gratisie dostałyśmy także pisuary:-)
Na piątek mieliśmy zaplanowane odwiedziny u rodziny, ale żeby nam się dzień nie zmarnował orientalistycznie, to wstaliśmy bladym świtem (w listopadzie może nie jest to żaden wyczyn) i przed wizytą zaliczyliśmy ulicę Karmelicką i część mojego trina po Łobzowie. Po wizycie dokończyliśmy Łobzów i pora była wracać do bazy na oficjalne rozpoczęcie imprezy.
Jeszcze przed oficjałką mieliśmy chwilę czasu na udział w MiniInO po boisku szkolnym. Niby mały teren, a ulataliśmy się jak głupi, bo częściowo była pamięciówka, a ja stara sklerotyczka więcej jak dwa PK na raz nie mogłam zapamiętać.
Start na etapy nocne miał być stosunkowo wcześnie, więc była nadzieja, że do świtu zdążymy wrócić. Moja nadzieja wzrosła, kiedy okazało się, że mamy czwartą minutę startową. Na rozgrzewkę, do startu trzeba było przejść jakieś półtora kilometra i to pod górę, ale spoko. Mapa pierwszego etapu, zgodnie z deklaracją złożoną przez autora na odprawie, była łatwa. Nawet powiedziałabym - podejrzanie łatwa. Nic nie trzeba było składać, nie było luster ani innych przekrętów. Jedynie drogi narysowano jednakową kreska, bez względu na ich rozmiar. Poszliśmy. Punkty oczywiście  w większości były ustawione tak, że zaznaczone drogi niespecjalnie prowadziły do nich, ale ja na miejscu autora zrobiłabym tak samo, więc nie mam mu za złe.  Mniej więcej wiedziałam gdzie idę, Tomek uszczegółowiał położenie punktu w terenie i to mnie satysfakcjonowało. Meta etapu była pod samym kopcem i nawet baliśmy się, że będzie na szczycie, ale na szczęście nie. Posililiśmy się drożdżówką i gorącą herbatą i gdzie nas organizatorzy wykierowali? Oczywiście - na kopiec, bo tam sobie umyślili start kolejnego etapu. Ot, taka  drobna atrakcja jak na naszych dmp-ach start za rzeką:-) Z drugą mapą zeszliśmy na dół, bo na górze wiało (jak to na górze) i dopiero tam popatrzyliśmy co nas czeka. Autorka poszatkowała mapę, powyrzucała część treści z wycinków i litościwie tylko jeden obróciła. Poskładanie tego do kupy okazało się nawet dość łatwe, gorzej było potem. Teren okazał się mocno niepłaski, a ponieważ oprócz przewidzianego trasą włażenia i złażenia zrobiliśmy dodatkowo kilka podejść, w połowie etapu miałam z lekka dość. Kiedy mieszkałam w Krakowie, wydawało mi się, że wszędzie jest płasko, a do gór kawałek drogi. Teraz przekonałam się, że mieszkałam w samym sercu Himalajów.
Wszystko szło w miarę dobrze (poza podejściami) aż do wycinka z PK 1, 2, 3 - tam przestało nam się totalnie zgadzać. Kręciliśmy się chyba z godzinę chodząc tam i z powrotem, co oczywiście przekładało się na: chodząc w górę i w dół. Kiedy już byliśmy niemal pewni, że zgubiliśmy się, uzmysłowiliśmy sobie, że zrobiliśmy błąd przy wrysowywaniu wycinka do schematu i obsunął się nam o jedną kratkę. Teraz to się wreszcie zgodziło. Okazało się, że biegamy dookoła dwójki i trójki, a po jedynkę trzeba trochę podejść. Niestety, to wszystko trwało strasznie długo, za długo i w efekcie wpędziło nas w ciężkie minuty:-(
W drodze na siódemkę spotkaliśmy konkurencję z naszej trasy, która to konkurencja zgubiła mapę i usiłowała trafić na czuja dalej. Człowiek był bardzo ambitny, bo zamiast iść prosto na metę, to postanowił zapamiętać mapę (którą mu pokazaliśmy) i jeszcze coś zebrać po drodze. To się nazywa prawdziwy inowiec!
Na mecie czekała na nas tradycyjnie gorąca herbata i znowu drożdżowa buła z cukrem. Po porannych wizytach u ciotek zasłodyczona byłam po czubek kokardy i marzyłam raczej o ogórku kiszonym, chrzanie, czy musztardzie, a przynajmniej o zwykłej kanapce z żółtym serem. Poza tym byłam zmęczona, śpiąca i nigdzie nie chciało mi się iść dalej.

c. d. n.

4 komentarze:

  1. Ho ho, pojechać na swoje własne TRInO, 200% normy! (obecność T. to żadna wymówka)

    Leśny Dz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. No, widzę. Rozumiem, że temat zamieszczonej na zdjęciu płaskorzeźby jest mocno osadzony w realiach zwiedzania... :-)

      Leśny Dz.

      Usuń