poniedziałek, 30 października 2017

Houston, mamy problem

Ponieważ odprawa przez zawodami była zaplanowana na 8.30 rano, a my chcieliśmy jeszcze dokończyć nasze TRInO, więc w sobotę nie pospaliśmy zbyt długo. Ja musiałam się jeszcze spakować, bo w piątek zabrakło mi sił i chęci.
Z trina zaliczyliśmy PK 6, a LOP-kę postanowiliśmy przebiec w ramach rozgrzewki. Ciężko się biegło, bo piach, ale za to jakie prześliczne okoliczności przyrody. Polecam!
W bazie okazało się, że jest już po odprawie, bo zrobiono ją wcześniej, ale podobno nic nie straciliśmy. Jak to nic? A widok wspaniałych Organizatorów to nic?? Ale sami chcieli!
Ponieważ na wszelki wypadek wzięliśmy ze sobą całe wyposażenie noclegowe, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem, gdzie można by się rozłożyć. Cóż - sala wyglądała jak otwarta puszka sardynek - śpiwór przy śpiworze, wobec czego pomysł skorzystania z noclegu uznaliśmy za bezsensowny. Ostatecznie do domu blisko, a gdzie człowiek wyśpi się lepiej jak nie we własnym łóżku. Szkoda tylko aspektu integracji z innymi uczestnikami.
Ponieważ w bazie nie działo się nic ciekawego, postanowiliśmy od razu podjechać do Glinianki, skąd miał nas zebrać autobus jadący na start. W Gliniance zaliczyliśmy kilka punktów kolejnego okolicznościowego TRInO, a potem załapaliśmy się na na podwózkę na start samochodem Organizatora. I tym sposobem dojechaliśmy komfortowo, ale sporo przed naszą minutą startową, która była dość odległa. Niby czas oczekiwania spędziliśmy na integracji (co to nas miała nocą ominąć), ale za to w zimnie i deszczu. To już nie wiem czy skórka warta wyprawki.
Etap pierwszy TZ (tak, tak - poszłam na tezety) robił Darek i już od kilku miesięcy przy każdej okazji (a i przy jej braku też) słuchaliśmy jakie super mapy będą i że na pewno będziemy zadowoleni.  Mapa rzeczywiście prezentowała się odlotowo, bo była w kształcie rakiety, a jej wypełnienie, ku uciesze większości uczestników, stanowiła puszka piwa. Pełna puszka, żeby nie było wątpliwości.

Kolejne zespoły po pobraniu map jakoś nie kwapiły się z wyjściem na trasę, ale myśleliśmy, że po prostu zawodników poraziła uroda mapy, albo też na miejscu wykorzystują zawartość. W końcu nadeszła i nasza kolej. Pobraliśmy nasze rakiety i zaczęliśmy rozkminiać. Szło opornie. Główną przeszkodą był kształt mapy, bo aczkolwiek przecudnej urody, ale kompletnie niefunkcjonalny i niewygodny. A już w deszczu mapa schowana do foliowego worka w ogóle przestawała spełniać funkcję mapy:-( Wyliczyliśmy, że do połączenia mamy 11 wycinków: mapa biegowa, 3 hipsometrie, lidarowy czubek i 6 lidarów ze stateczników. O tym, że lidary ze stateczników były trzy, tylko złożone na pół dowiedzieliśmy się gdzieś w połowie trasy. Podobno Darek innym zespołom pokazywał jakiś schemat wycinków, co go miał gdzieś za szybą samochodu, ale nam nie pokazał i straciliśmy masę czasu usiłując poskładać mapę do kupy. Po pół godzinie wpatrywania się w przecudnej urody rakietę, Tomek postanowił swoją zdewastować, żeby móc jednym spojrzeniem ogarnąć wszystkie wycinki. Zabrał się do tego nożyczkami i wiecie co się okazało? Te puszki na piwo to robią strasznie cieniutkie. Już po pierwszym szturchnięciu ostrzem z puszki trysnęło piwo zalewając mapę i Tomka. Pyszny płyn wsiąkał w ziemię, a ja zamiast wypijać, stałam ogłuszona tym co się stało. Z tego ogłuszenia i poczucia żalu po stracie napoju w ogóle już nie mogłam się skupić na wycinkach, że nie wspomnę o tym, że nie lubię ani lidaru, ani hipsometrii.

Ze startu na trasę wyszliśmy ostatni, chociaż wiele zespołów miało późniejsze minuty startowe, ale cóż - ostatecznie straciliśmy całe paliwo z jednej rakiety, to jak mieliśmy ruszyć?  Na dokładkę wyszliśmy nie bardzo wiedząc gdzie, a przede wszystkim po co iść. Cóż, w tym momencie nie życzyłam Darkowi niczego dobrego...
Mieliśmy dopasowane tylko duże hipso z mapą bno oraz dwa małe hipso ze sobą, ale w oderwaniu od całości. Jeszcze do dużego hipso udało się doczepić PK K ze statecznika.
Darek kilka razy mówił coś o mostku na rzeczce i bardzo go polecał, więc postanowiliśmy zacząć od mostku, czyli poszliśmy na PK H. Równolegle i synchronicznie z nami szedł Andrzej R., który jakimś cudem miał już dwa PK, ale skąd je miał, to już się nie chwalił. Potem zaliczyliśmy A i D i z braku pomysłu co dalej wróciliśmy nad rzeczkę po PK K, co to akurat udało nam się zidentyfikować jego położenie. Nad rzeczką spotkaliśmy Tomka G. snującego się smętnie z dwoma punktami na karcie i bez koncepcji co dalej. Ponieważ on miał inne punkty, a my inne, dokonaliśmy transakcji wymiennej i sprzedaliśmy sobie wiedzę o położeniu tego, co mieliśmy za to, czego nie mieliśmy. Przy okazji na jaw wyszła prawda o statecznikach, czyli że de facto są to 3 wycinki, a nie 6 jak myśleliśmy. To znacząco zmieniło naszą sytuację. Wróciliśmy najpierw niemal pod sam start po PK N i P, potem zgarnęliśmy K i z tego samego statecznika PK J. W okolicach Jota Marcin i Zuza usiłowali coś wykombinować z mapy i wyglądało, że też nie idzie im tak nachalnie łatwo.
Do PK B poszliśmy przez bagno - ot, takie drobne urozmaicenie. Nawet za bardzo się nie potopiliśmy, zresztą byliśmy prawie po uszy wysmarowani sudokremem, więc nas nie ruszało. Przy B po raz drugi spotkaliśmy Tomka G. i było to bardzo pożyteczne spotkanie biorąc pod uwagę fakt, że to on rzucił myśl, że B jest tożsame z R, czyli mamy punkt podwójny. Razem poszliśmy na PK S - lampion wisiał jak dla mnie bardzo źle, ale Tomek kazał wbijać, to wbiłam. Niestety racja była po mojej stronie, bo kawałek dalej wisiał ten słuszny i musieliśmy zrobić przebitkę.
Po PK S ani my, ani Tomek G. nie mieliśmy pomysłu co dalej, postanowiliśmy więc lecieć na metę zostawiając Tomka, który ruszył na indywidualne poszukiwania nie wiadomo czego. Mieliśmy nadzieję, że po drodze jeszcze ujawnią nam się jakieś lampiony i uda się je do dopasować do któregoś PK. Faktycznie - udało się zlokalizować dołki z hipso, ale głównie dzięki temu, że kiedyś Darek robił w tym miejscu imprezę i Tomek zbierał potem lampiony. Jak to dobrze być uczynnym człowiekiem. I jak to mówią - dobro zawsze wraca.
Ponieważ czas się nam bardzo, bardzo skurczył, a w zasadzie to nawet skończył, dalej puściliśmy się biegiem. Jak to dobrze, że ostatnio solidnie trenuję, bo dałam radę bez najmniejszego problemu lecieć tyle, ile było trzeba. W tym pędzie zgarnęliśmy jeszcze F, D i C. Na karcie startowej mieliśmy już 15 wpisów, więc Tomek pognał po ostatni PK M, trochę się dziwiąc, że jak liczył to wychodziło, że trzeba wziąć wszystko, a tu jeden zostaje. Dopiero po oddaniu karty startowej doszliśmy w czym rzecz - zapomnieliśmy o przebitce! Haniebnie zapomnieliśmy i tym sposobem zostaliśmy z jednym BPK-kiem, a wiedzieliśmy gdzie punkt był i nawet przechodziliśmy koło niego. Tego liczenia wpisów w karcie nie mogę sobie podarować. Ale mam przynajmniej pewność, że już zawsze będę na to uważać i liczyć dokładnie, a zmiany od razu zakreślać. Z drugiej strony, kiedy ruszyliśmy ze startu byliśmy pewni, że nawet połowy punktów nie znajdziemy, więc w ostatecznym rozrachunku moze jednak nie było tak źle...

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz