piątek, 13 października 2017

Finałowy Szybki Mózg

Na ten etap jechałam pełna animuszu, że ho, ho - jak ja to pobiegnę tym razem. No bo przecież już nie truchtam tylko biegam. Tymczasem o tym etapie najchętniej bym w ogóle zapomniała. Totalna porażka. Już na pierwszy PK pobiegłam mało optymalnie, bo zamiast po prostu lecieć za wszystkimi, to zachciało mi się wyindywidualizować z rozentuzjazmowanego tłumu i nadłożyłam drogi. W tyle jakoś specjalnie nawet nie zostałam, no bo uczciwie biegłam. Dwójka była punktem potrójnym i jego opis zajmował pół mapy, w związku z czym za każdym razem przebiegając przez niego długo musiałam wpatrywać się w mapę, żeby ustalić, do któregoż to kółeczka przynależy opis. W ogóle cały czas gubiłam umiejscowienie punktów na mapie i po podbiciu każdego kolejnego, czytałam mapę od nowa, a że ciemno, mapa mała, ja ślepa to zabierało mi to masę czasu. Gdzieś w połowie trasy zauważyłam, że już nikt za mną nie biegnie, stąd wnioskowałam, że jestem już najostatniejsza z ostatnich. Buuuu:-( A przecież cały czas biegłam ile fabryka dała. To znaczy cały czas kiedy byłam w ruchu. Niestety, to szukanie podpisów do kółeczek na mapie rozwalało mi całą imprezę. Pierwszy raz miałam taki problem, a jak się potem okazało Tomek też na tym poległ. Ewidentnie coś nie grało na mapie - różowe na szarym po ciemku jest jednak za mało rzucające się w oczy. A może pora na bieganie w okularach?
Najlepszy numer jednak wywinęłam na koniec. Oznaczenie parkingu na mapie potraktowałam jak ulicę i wyszło mi, że meta to będzie przy multikinie. Wpadłam do przejścia podziemnego, nawet się w nim nie pogubiłam, wypadłam z drugiej strony, a tam.... nie ma mety. Nie ma, to nie ma - może będzie pod urzędem. Z powrotem wbiegłam pod ziemie, wybiegłam przy urzędzie a tam... też nie ma mety. Normalnie się wściekłam, zazgrzytałam zębami i stwierdziłam, że olewam metę, wracam do bazy. Zawsze na mecie czekał na mnie Tomek, bo zwykle przybiegał pierwszy (bez względu czy startował po mnie, czy przede mną), a tym razem nigdzie go nie było. Ani jego, ani mety - to już było dla mnie za dużo. Normalnie zabić!!! Się albo kogoś.
Do bazy wracał też jakiś zapóźniony biegacz i w akcie desperacji spytałam, gdzie ta cholerna meta i co się okazało? Zupełnie niepotrzebnie latałam po tych przejściach podziemnych, bo meta była  tuż przy PK 23. Zrobiłam z siebie koncertową idiotkę. Na szczęście nie byłam w tym osamotniona, bo w poszukiwaniu mety dołączyło do mnie jakieś dziewczę, równie zagubione jak ja.
Po tym obciachowym występie miałam ochotę od razu uciec do domu, a tymczasem musiałam zostać na podsumowaniu całego cyklu, bo łapałam się na podium. W mojej kategorii wiekowej wystarczy zaliczyć trzy etapy bez NKL-ki żeby być na pudle, więc trzecie miejsce nie jest jakimś wyczynem, ale dyplom do kolekcji fajnie mieć:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz