Tym razem startowaliśmy już o 7.30, a najlepsi nawet wcześniej (start handicapowy), co nas oczywiście nie dotyczyło. Trasa miała być krótsza i z mniejszymi przewyższeniami niż poprzedniego dnia, ale to wszystko można odrobić we własnym zakresie:-) Za to było zimniej, bo wiał wiatr.
I co to nam na dzisiaj przygotowali?
Ponieważ kolejność zdobywania PK była obowiązkowa, w stronę pierwszego ruszyliśmy w dużej grupie. Większość trasy to asfalt, a pod sam punkt droga leśna. Miejsce docelowe zostało określone jako "mulda". Na osiem punktów, które mieliśmy zdobyć, sześć było muldami, a dwa rozwidleniami strumyków. Nuuda panie, nuuda. Chyba się inwencja twórcza autorowi mapy wyczerpała:-)
Do kolejnej muldy część zawodników pewnie poszła na azymut, ale nam niespecjalnie pasowało łażenie góra-dół-góra-dół i postanowiliśmy pomaszerować dookoła, ale drogami. Już w końcówce machnęliśmy się o jedną drogę, ale i tak musieliśmy zejść do strumienia, za którym był punkt, więc w sumie w którym miejscu zeszliśmy, nie miało większego znaczenia. Oczywiście pominąwszy fakt, że było trochę dłużej, bardziej stromo i po większej ilości krzaków. Ale na takie drobnostki to my nie zwracamy uwagi. Oczywiście to taki żarcik, trochę nawet nieśmieszny wziąwszy pod uwagę, że już przy tym drugim punkcie miałam dość, ledwo zipałam, a łydki miałam sztywne i ołowiane, czy co to tam jest takiego ciężkiego. Najchętniej to już wróciłabym do bazy, ale przecież trzeba było zaliczyć przynajmniej ponad połowę punktów.
Czy ja coś mówiłam, że w niedzielę było zimno???
Z dwójki kawał drogi musieliśmy wrócić po śladach, żeby dojść do rozwidlenia leżącego w środku trójkąta PK 1 - PK 2 - PK 3.
Bogata sieć dróg pozwoliła nam znowu podejść niemal na samo miejsce dość wygodnie, co oczywiście nie znaczy, że było mi lekko. Już stosunkowo blisko punktu spotkaliśmy Ulę z Bartkiem i razem szukaliśmy rozwidlenia strumyków. Do lampionu trzeba było zejść po pioruńsko stromym zboczu i praktyczniej było po prostu zjechać na tyłku, co też uczyniłam lądując docelowo w błotku nie wiedzieć czemu przednimi kończynami. Z kolei Tomek usiłując zatrzymać się przy lampionie zdewastował go wyrywając z ziemi z korzeniami. No dobra, patyk, na którym był zatknięty lampion może i nie miał korzeni i pewnie dlatego pozostał mu w ręku.
Dewastator w akcji.
Odejście od punktu było zdecydowanie czterokończynowe, a z jaru wyszliśmy prosto na piknik ekipy UNTS-u. Na moment przysiadłam przy nich, że to niby ręce muszę wyczyścić, napić się, mapę poskładać, a najchętniej to już bym nie wstawała, ale nie z Tomkiem takie numery.
Do czwórki (kolejna mulda) niby nie było jakoś bardzo daleko ale szliśmy, szliśmy i szliśmy i końca nie było widać. Droga wiła się serpentynami i ciągle pod górę. Na polanach, już za tym morderczym podejściem, natrafiliśmy na tablicę z panoramką, ale przecież nie było czasu na dokładne porównanie jej z widokiem przed sobą. A szkoda.
Panoramka panoramy.
Dochodząc do celu ze zdziwieniem zauważyliśmy, że ekipa UNTS-owska już zdążyła podbić punkt i idzie na kolejny, a przecież zostawiliśmy ich w środku pikniku, gdzie nic nie wskazywało na to, że w ogóle planują gdziekolwiek dalej iść. Czyżby posiedli dar translokacji??? Ja też chcę!!!
Miedzy czwórką a piątką była największa odległość ze wszystkich "międzypunkci", ale na szczęście przez sporą część trasy szliśmy porządnymi drogami, a tam gdzie było po równym lub lekko w dół (o dziwo, były i takie odcinki) to nawet biegliśmy. Zdobyłam się na to wyłącznie dlatego, żeby szybciej dotrzeć na metę i wcale, ale to wcale nie chodziło mi o wynik. Przy punkcie znowu ekipa UNTS-owska była przed nami, ale cóż - najwyraźniej obieraliśmy mniej optymalne warianty przejścia. Momentami wydawało mi się, że wręcz najmniej optymalne z możliwych. Ale ostatecznie nie byliśmy tam dla przyjemności:-)
PK 5 - kolejna mulda.
Gdzieś w połowie drogi do szóstego punktu spotkaliśmy Anię z Markiem. Ania wyglądała zupełnie jak ja - coś pośredniego między człowiekiem a zombi. Czyli nie tylko ja dostałam w kość. Szóstka dla odmiany nie była muldą tylko rozwidleniem strumieni, a żeby nie było zbyt łatwo każde rozwidlenie miało jeszcze podrozwidlenie. Dzięki spotkaniu ekipy z innej trasy wiedzieliśmy gdzie nie iść szukać i szybciej weszliśmy we właściwe rozwidlenie.
Rozwidlenie strumyków
Tym sposobem mieliśmy już zaliczoną wymaganą do klasyfikacji ilość punktów, ale co z tego - do bazy i tak nie było drogi na skróty i trzeba było iść na pozostałe dwa punkty - bez względu na to czy siły są, czy ich nie ma. Teoretycznie można było spaść do asfaltu i przejść nim przez całą Brenną, ale takiej opcji nawet ja nie brałam pod uwagę. Z szóstki zeszliśmy do asfaltu nadkładając drogi, ale wszelakie skróty były tak strome i zarośnięte, że zejście nimi zajęłoby nam dużo więcej czasu i zabrało resztkę sił (sił???? jakich sił???). Asfaltem zrobiliśmy ogromnego zygzaka, a końcówkę już na azymut. Przy punkcie spotkaliśmy Jacentego z Kamilą, którzy planowali odpuścić ostatni punkt i tym sposobem mieliśmy pewność, że mimo powolnego tempa i abstrakcyjnych wariantów przejścia nie zajmiemy ostatniego miejsca. Zakładając oczywiście, że nic niespodziewanego się nie wydarzy po drodze.
Konkurencja przy PK 7
Z siódemki na ósemkę powtórzyliśmy manewr z poprzedniego przejścia czyli zygzak, asfalt, zygzak i tylko na końcówce poszliśmy nieortodoksyjnie, bo postanowiliśmy skrócić sobie drogę i przejść przez młodnik. Jak ja się cieszyłam po wyjściu z niego, że wciąż mam dwoje oczu i brak strat w odzieży. Kiedy wreszcie wyszliśmy na drogę zaczęłam słyszeć głosy. Nawet przez chwilę zaczęłam obawiać się o swoje zdrowie psychiczne, ale okazało się, że to tylko Ania z Ewą i Małgosia z Grzegorzem zbliżają się do nas. Wiadomo, że gdzie pojawia się Ania tam musi być hałas i zamieszanie:-)
Podbijamy ostatni punkt!
Świadomość, że teraz to już tylko na metę dodała mi skrzydeł i puściłam się biegiem. Poniosło mnie do tego stopnia, że na ostatniej prostej wyprzedziłam silną grupę młodych biegaczy i dopadłabym bazy przed nimi, ale najwyraźniej wyprzedzająca ich weteranka mocno pojechała im po ambicji, bo przyspieszyli i zostałam w tyle.
Żeby mi tylko ręki nie ucięła!
Pomimo teoretycznie krótszej trasy niż poprzedniego dnia (nominalnie 12,4 km) nam udało się zrobić 23, czyli o kilometr więcej niż w sobotę. A nie mówiłam, że wszystko można nadrobić we własnym zakresie? :-) Z przewyższeniami też ciut zaszaleliśmy, ale do Rysów tym razem było już daleko - jedynie 1790 m.
Tak gdzieś od połowy trasy marzyłam o porządnym obiedzie i wizualizowałam sobie ogromnego kotleta, górę ziemniaków i pryzmę sałatki, a tymczasem w bazie spotkało mnie wielkie rozczarowanie - miseczka żurku, przeraźliwie tłustego i bez jaja. Myślałam, że tak przy okazji święta to jednak będzie coś bardziej wyrafinowanego, a tu taki zawód. Ale człowiek głodny po trasie zje wszystko, więc żurek zniknął w mgnieniu oka dopchany połową bochenka chleba i pysznym zimnym piwem.
Z tym świętem to też się trochę zawiodłam. Jakaś nawiedzona patriotka nie jestem, nie latam z flagą na marsze i wiece, ale udawanie przez organizatorów, że mamy normalny dzień było chyba leciutką przesadą. Można było niewielkim kosztem dodać jakiś akcent biało-czerwony - choćby na mapie, czy jakieś wstążeczki w klapę (no dobra, w stroju sportowym brak klapy), czy wspólne odśpiewanie hymnu przed startem. W końcu to setna rocznica.
Tym niemniej przez te dwa dni "bawiliśmy" się świetnie, o ile zabawą można nazwać poniewieranie i upadlanie się na własne życzenie:-) Szkoda tylko, że nie dało się prowadzić życia towarzyskiego, bo każdy mieszkał gdzie indziej, a po ciężkiej trasie to człowiek nie ma ochoty i sił na tułanie się jeszcze po całej wsi z odwiedzinami. Niektórych osób w ogóle nie udało mi się spotkać, mimo, że też były na tej samej imprezie.
W klasyfikacji końcowej zajęliśmy 6 miejsce na trzynaście drużyn w naszej kategorii i jak na debiut oraz moje fizyczne możliwości uważam to za całkiem satysfakcjonujący wynik. Oczywiście mówię tylko za siebie, bo dla Tomka pewnie znowu było poniżej jego możliwości. Ale tak to jest jak się startuje z kulą u nogi.
Do zobaczenia za rok!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz