poniedziałek, 5 listopada 2018

Podkurek z luźną metą

Podkurek w tym roku już nie był w randze Pucharu Polski, a jedynie jako 12 runda Konkursu o Tytuł Mistrza Warszawy i Mazowsza, ale za to odbywał się wspólnie z podsumowaniem sezonu 2018 w BnO na Mazowszu i XIV finałową rundą Pucharu Warszawy i Mazowsza w RJnO - jednym słowem uczestniczyliśmy w sporej multiimprezie i na starcie pojawił się tłum uczestników. Co ciekawe - impreza odbyła się  w Centrum Edukacji Leśnej Nadleśnictwa Celestynów, co w kontekście napięć na linii organizator-nadleśnictwo w ubiegłych latach wywołało u nas klasyczny opad szczeny:-)
Etap pierwszy zadziwił nas nie mniej niż miejsce bazy. Dostaliśmy po pierwsze pełną mapę, po drugie kółeczka oznaczające miejsca PK były w ogóle niepodpisane. Autor twardo twierdził, że tak ma być, więc nie dyskutowaliśmy, tylko mapę w zęby i w las. Opis wyjaśnił nam, że nazwą punktu są numery ze słupków ZPK, które to słupki znajdują się w miejscach oznaczonych na mapie kółkami, a kodem są oznaczenia zdjęć, które mieliśmy dopasować w danym miejscu. No dobra, to dawało się jakoś wyjaśnić, ale znaczenia pełnej mapy na TZ za nic nie mogliśmy pojąć. Nie żebym narzekała, bo przynajmniej wiedziałam gdzie iść i nie wymagało to na dodatek ode mnie żadnego wysiłku intelektualnego, ale bardzo ciekawiło mnie, co w takim razie dostało TP????? Tacy byliśmy hop do przodu z tą pełną mapą, że zupełnie straciliśmy czujność i polegliśmy na... zadaniu. Mieliśmy policzyć ilość oznaczeń zielonego szlaku na zaznaczonym odcinku i żadnemu z nas nie wpadło do głowy, że znaki mogą być po dwóch stronach drzewa, słupka, tablicy, czy gdzie tam jeszcze były namalowane. Liczyliśmy tylko to, co mieliśmy przed oczami, czyli wyszło nam o połowę mniej:-( No to już chyba wiem do czego była ta pełna mapa - do odwrócenia uwagi!

 Tu nie było problemu z dopasowaniem zdjęcia.

Dobiegając do mety już z daleka zobaczylismy spory tłumek, za to już na miejscu nie udało się nam wypatrzyć żadnego organizatora, żadnej ciepłej herbatki w termosie i żadnych słodyczy. Mnie bolało szczególnie to ostatnie. Jednym słowem - mety nie było. Każdy spisał sobie czas z zegarka i nie bardzo wiedzieliśmy co dalej. W końcu Tomek zadzwonił do kierownika imprezy i co się okazało? Meta była, tylko w zupełnie innym miejscu niż zaznaczono na mapie. "Metowy" w końcu przyszedł po nas i zaprowadził do swojej wersji mety, a kolejnym przybywającym zostawił kartkę z informacją gdzie mają się kierować. I w sumie meta była najatrakcyjniejszym elementem pierwszego etapu, bo przynajmniej coś się działo:-)

Nowa meta była zaopatrzona zgodnie z moimi oczekiwaniami.

Etap drugi był już poważniejszy. "Wesoły wiatrak" składał się z poskładanych wstążeczek, które trzeba było sobie w wyobraźni rozwinąć oraz z poobracanych skrzydeł. I to wszystko trzeba było jeszcze jakoś ze sobą pożenić. Nie chcąc nadwyrężać wyobraźni, od razu wyciągnęliśmy nożyczki i taśmę klejącą i zrobiliśmy sobie wygodniejszą wersję mapy. Tę wygodność zakłócały nam tylko zlustrowane fragmenty, przy których trzeba było się bardziej pilnować. Już po kilku pierwszych punktach na trasie spotkaliśmy Anię z Darkiem, którzy szli w TU, ale mapę mieli taką samą, tylko punkty się inaczej nazywały. Kurcze, to czym te mapy się różniły od siebie??? Dalszą część trasy pokonaliśmy już razem gubiąc naszych towarzyszy gdzieś na ostatnich punktach, kiedy nam się zebrało na bieganie, bo zegarek nieubłaganie wskazywał koniec limitu podstawowego.

Kooperacja na trasie.

Jako, że ja szłam z mapą nieposkładaną, to jedynie w obrębie wycinka wiedziałam co się dzieje, a za każdym przejściem na kolejny, musiałam zaglądać Tomkowi przez ramię, dokąd to nas prowadzi. Tym sposobem obraz etapu mam mocno poszatkowany, ale jedno muszę przyznać - etap był na poziomie. Najpierw poziom złapałam ja - gdzieś na rowie, usiłując go przeskoczyć, potem poziom łapała Ania - w plątaninie poszycia, a na koniec spoziomował się Tomek - na prostej drodze, aczkolwiek co nieco błotnistej i wyboistej. I tylko Darek tak trochę odstawał od grupy. Sztywniak.
Mimo pośpiechu na końcówce trasy jednak załapaliśmy się na lekkie minuty, ale przynajmniej wszystkie PK mieliśmy dobre.
Po marszach Tomek postanowił jeszcze pobiegać, ja nad bieganie przedłożyłam ognisko z kiełbaskami i pyszne ciasta. W końcu po to na trasie traciłam kalorie, żeby móc potem najeść się bez wyrzutów sumienia. A żeby jeszcze bardziej uspokoić sumienie postanowiłam zrobić trino, co to je Tomek zaczął czekając na start swojego biegu. Co prawda cała trasa miała tylko 800 metrów, ale lepsze to niż nic.

Sztuczne żeremie jako atrakcja turystyczna.

Muszę powiedzieć, że Podkurek niepucharowy, bez presji wyniku, z łatwymi mapami i nawet z zaginioną metą był bardzo przyjemną, rekreacyjną, luzacką,  niezobowiązującą i w pięknych okolicznościach przyrody imprezką. Coraz bardziej przemawia do mnie postulat niektórych osób, żeby zlikwidować PP :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz