Właściwie to lubię GPS. Konkretniej BePeKa, czy jak to zwał. W dowolnym czasie (no prawie dowolnym) lata człowiek z mapą i czeka aż coś mu piknie. Lepsze to niż latanie z mapą typowe w TNCZ, gdy szukamy czegoś, czego często nie ma. A tak - pik - namiastka prawdziwego podbicia punktu i pewność, że go się podbiło.
Dodajmy do tego mapę znaną ze Street-O i mamy… GPS-O.
Na starcie (fot A. Krochmal) |
Na GPS-O dotarłem po raz pierwszy. Zawsze coś nie odpowiadało, termin, lokalizacja…. Tym razem blisko, bez deszczu i w czasie, gdy mogłem. Renata nie przepada za mapami typu Street-O, gdzie królują kreski, więc ostatecznie „stanowczo odmówiła” mówiąc dyplomatycznie;-) Michał zapowiadał pod regulaminem, że zaliczenie wszystkich punktów to jakieś 8 km. Krótka kalkulacja, że przy limicie 30 minut jest to kilkanaście minut spóźnienia. I że się opłaca spóźnić. Z takim przeświadczeniem udałem się na start. Pobrałem mapę, włączyłem telefon, wetknąłem słuchawki do uszu, by słyszeć pikanie (telefon do kieszeni, by nie przeszkadzał) i poszedłem nasłuchiwać startu. Start zapipczał i pobiegłem żwawym truchtem gdzieś tam w prawo. O dziwo, dawało się ułożyć jakieś sensowne przebiegi pomiędzy punktami. Popatrzyłem sobie na numery PK i troszkę dziwiłem się, że takie mało wartościowe PK są gdzieś na samych obrzeżach mapy. Ale co tam, skoro brać wszystkie, to i tak muszę je zaliczyć;-)
Chyba moja marszruta była dość egzotyczna, bo na początku spotykałem jakąś konkurencję wyraźnie omijającą te najdalsze punkty (np. PK 1). Szło całkiem nieźle. Na pipczenie czekałem chwilę, tylko na PK 1 i PK 32, którego szukałem kilka metrów za blisko (GPS Orienteering mam ustawiony na minimalną tolerancję punktu, by nie było). Właściwie ostatni raz konkurencję widziałem po dziesięciu minutach biegu i byłem zupełnie sam w ciemnościach właśnie zapadłej nocy (jak to poetycko zabrzmiało, ale lubię właśnie takie całkowicie samodzielne bieganie po nocy).
Gdy zbliżał się limit czasu (30 minut) została mi jeszcze jakaś 1/4 dystansu, a może mniej. Punkty z numerami 7, 8 zapowiadały duży uzysku punktów przeliczeniowych, więc powinno być dobrze – kalkulowałem i cieszyłem się, że punkty małowartościowe podbiłem na początku.
45 minuta od startu, podbijam PK 28 (teraz wiem, że mógłbym go podbić wcześniej i oszczędziłbym kilka metrów), źle się okręcam (nie mam kompasu) i zamiast na PK 24 lecę na PK 31, gdzie już wcześniej byłem. Gdzieś przy punkcie dopada mnie deja vu – widzę, że ulica się kończy (a nie powinna) i odnajduję się w miejscu, gdzie mnie być nie powinno. Chwila konsternacji i odwrót po własnych śladach. Jak pokazują wyniki ponad dwie minuty w plecy:-(
Na mecie nie ma już nikogo (no tak, 22 minuty spóźnienia). Wracam do auta i sprawdzam wyniki – jestem na 2 miejscu ze stratą 30 punktów do zwycięzcy. Patrzę na te wyniki i coś mi się nie zgadza. Odkładam telefon, zatrudniam palce do liczenia i po chwili … wiem! Wszystkie PK miały tę samą wagę – 20 pp! A ja głupi myślałem, że waga jak w rogainigu zależy od numeru punktu:-)!
Zwycięzca ma 520 pp, ja 490 (po uwzględnieniu kar czasowych). Ja jako jedyny mam wszystkie PK i spóźnienie 22 minuty i 6 sekund. Porównując czas przebiegu z PK 28 na PK 24 widzę, że straciłem tam ponad dwie minuty, czyli 30 pp. Czyli miałbym taki sam dorobek punktowy jak zwycięzca, gdyby nie ten głupi błąd;-(. No cóż nie zawsze się wygrywa, odkuję się następnym razem;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz