piątek, 27 listopada 2020

Klasycznie w Białobrzegach

Po króciutkim sobotnim bieganiu, w niedzielę nadszedł czas na dystans klasyczny. Agata tym razem odpuściła, więc pojechaliśmy we dwójkę. Teren zawodów teoretycznie znaliśmy z jakichś poprzednich Grilloków, ale dla mnie każdy teren, nawet najbardziej schodzony, już na drugi dzień jest całkowicie obcy. Dojazd do bazy zawodów zrobił na nas duuuże wrażenie - tak wyznakowanej lampionami trasy w życiu nie widzieliśmy. Choćby się ktoś uparł, nie miał szans, żeby nie trafić:-)
 
A taki puchaty lampion wisiał w bazie - uroczy!
 
Organizatorzy klasyka do kategorii wiekowych podeszli inaczej niż sprinterzy i cały żeński geriatryk wsadzili do jednej kategorii 55+. Wreszcie było z kim porywalizować, chociaż jakie to ma znaczenie kto przed kim "przybiegnie"? Najważniejsze - dotrzeć na metę z kompletem punktów.
Start był oddalony od bazy prawie kilometr, Tomek startował w 16-tej minucie, a ja w 52-giej. Trochę się naczekałam na swoją kolej, a nie było nachalnie ciepło. Wreszcie wystartowałam, kilka minut po Małgosi - głównej rywalce.
Pierwszy punkt był łatwy, przy ścieżce - taki akurat na rozgrzewkę. Do drugiego ambitnie pobiegłam już na azymut, chociaż  ścieżkami też chyba byłoby dobrze, a może i lepiej? Nie wiem. Na trójkę zaczęłam ścieżką, do "ronda" w lesie i zamiast biec dalej do skrzyżowania i z niego się namierzyć, to ja od razu wlazłam w las. Wyjątkowo zaczęło znosić mnie w lewo. Ponieważ takiej opcji w ogóle nie brałam pod uwagę, więc i nie korygowałam. Wkrótce w oddali zobaczyłam lampion. Na kopczyku, może ciut rozległym. Czyli musi być mój. A nie, jednak nie mój. W oddali mignęło mi kolejne pomarańczowe - podbiegłam i... już miałam podbijać, ale kod wyglądał jakoś dziwnie - cyfry niby się zgadzały, tylko jakby kolejność inna.  Popatrzyłam więc od drugiej strony - kolejność właściwa, tylko jakoś do góry nogami. Chwilę zajęło mi uwierzenie, że to znowu nie mój punkt. Do trzech razy sztuka. Pobiegłam tak właściwie przed siebie nie mając pomysłu co dalej i to była bardzo dobra opcja, bo właściwy lampion sam mi się znalazł. Ufff...
 

Do piątki pobiegłam niemal po kresce, zerkając co chwilę na kompas, żeby mnie znowu nie zniosło, a przy szóstce powtórzyła się sytuacja z trójki. Polazłam (teren zrobił się "górzysty", to i bieganie się skończyło) do lampionu gdzie był największy tłum, sprawdziłam kod i znowu - cyfry w porządku, kolejność nie w porządku. Nie miałam pojęcia w którym miejscu gęstwiny jestem, w którą stronę szukać, zeszłam trochę na dół, potem trochę do góry, a potem postanowiłam wyjść z gęstego żeby cokolwiek zobaczyć. I ledwo z niego wyszłam, a punkt znowu mi się sam znalazł. Nawet bym się cieszyła, gdyby nie to, że masę czasu straciłam w tych krzakach.
 

Z szóstki na siódemkę był długi przelot, ale nie miałam zacięcia robić go na azymut, tylko wybrałam drogi - wygodniej, a przez to niewykluczone, że szybciej. Tego to w sumie nigdy nie wiem. Przed punktem zobaczyłam plecy Beatki, która startowała sporo przede mną, ale na punkt szłyśmy innymi wariantami i spotkałyśmy się dopiero przy lampionie.
Ósemka była blisko i łatwa, do dziewiątki, wcale nie tak bliskiej biegłam jak przyklejona do kreski. Co popatrzę na ślad, to pękam z dumy:-) 
 
 
 Dziesiątka była czystą formalnością, a potem sprint do mety. Jakiś dzieciak deptał mi po piętach, więc starałam się uciec. Oczywiście, że bezskutecznie:-)
 
 
Na mecie czekał Tomek i od razu zaczął porównywać czas mój i Małgosi. Tyle, że Gosia nigdzie się nie zgubiła, ale tuż przed metą miała drobny wypadek i z wrażenia zapomniała się odbić. Zrobiła to dopiero po kilku minutach. Oficjalnie to ja wygrałam kategorię, ale na trasie to Gosia była lepsza. Tomek zajął drugie miejsce w swojej grupie, postanowiliśmy więc zostać na dekoracji, choć było zimno, mokro, głodno i do domu daleko. 
 

Ja oprócz pucharu dostałam fajną koszulkę nocną (czyli koszulkę biegową w rozmiarze XL), szlafmycę (czyli polarkowego buffa) i kubek z logo imprezy na wieczorne kakao - jednym słowem kazali mi iść spać:-)

Prawda, że fajne fanty? :-)
 
I w taki fajny sposób zakończyliśmy przygodę z Warszawską Olimpiadą Młodzieży. Niech żyje młodość!!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz