poniedziałek, 16 listopada 2020

To idzie młodość, młodość, młodość...

Młodość to stan ducha, a nie cyferki w metryce, co udowodnili organizatorzy Warszawskiej Olimpiady Młodzieży tworząc kategorie wiekowe od K/M10 do M90. Tak dla pewności wzięliśmy ze sobą jedną młodzież w postaci Agaty, żeby nie było, zresztą sama chciała jechać.
 
W drodze na start.
 
Zawody mieliśmy blisko domu, bo w Starej Miłośnie i liczyliśmy na to, że uwiniemy się raz, dwa i szybko będziemy z powrotem. Tymczasem.... Z naszej trójki ja startowałam jako pierwsza - już w trzeciej minucie, dwadzieścia kilka minut po mnie Agata, a dużo, dużo później Tomek. No, nieźle nas rozstawili... Ale też w ostatniej chwili pozgłaszało się sporo osób i liczna chętnych do startu nieco oszołomiła organizatorów i sztuką było ułożyć sensowną listę startową.
W mojej kategorii wiekowej najsilniejszą zawodniczką była Joanna, ale z resztą dziewczyn mogłam konkurować. Żeby tylko się nie zgubić! Bardzo, bardzo starałam się dać z siebie wszystko i więcej dałam w nawigacji niż biegu. Z nawigacją to jest tak, że raz się uda, raz nie i tym razem się udało, a z bieganiem to u mnie coraz gorzej. Mnie to już nawet spacer potrafi dobrze wymęczyć:-( Na dokładkę do kompletu bolących kolana i półdupka dołączył palec u nogi, którym przygrzmociłam w kant regału. Ale co tam, na zawody przecież trzeba jechać.
Jak widać na poniższym zdjęciu leciałam niemal po liniach, pominąwszy te drobne fragmenty, kiedy znosiło mnie w lewo lub w prawo, albo musiałam omijać jakieś chaszcze. No dobra, przyznam - jestem dumna i blada...
 

...szczególnie, że docelowo wywalczyłam drugie miejsce, medal i dyplom.
 
 Ładny medal, taki... młodzieżowy:-)
 
Kiedy wróciłam na metę, Tomek wciąż czekał na swój start, a Agata była na trasie. Potem Tomek wystartował, wrócił, odebrał medal za pierwsze miejsce w swojej kategorii, a Agata wciąż była na trasie. Cierpliwie wypatrywaliśmy jej stojąc na mecie.
 
Stęsknieni rodzice wypatrują córki:-)

Od startu minęła godzina, potem kolejna, a Agaty wciąż nie było widać. Postanowiliśmy podejść na ostatni punkt i tam wypatrywać. Nic, zero Agaty. Ja już oczami wyobraźni widziałam ją połamaną, utopioną w bagnie (chociaż suche były), pożartą przez dziki, łosie i nosorożce i bezskutecznie wzywającą pomocy, bo żadne z nas nie miało przy sobie telefonu. W końcu Tomek poleciał po swój do samochodu, bo dziecko (dorosłe, czy nie) trzeba ratować. Ufff, udało się dodzwonić. Na pytanie czy się zgubiła, radośnie odpowiedziała:
 - Ja się nie zgubiłam, to punkt się zgubił!
O, i takie podejście mi się podoba:-)
Organizatorzy powoli zaczęli zwijać bazę, zdjęto taśmy wyznaczające dobieg i ekipa ruszyła w las, żeby pozbierać lampiony. My wciąż czekaliśmy aż Agata odpuściwszy część trasy w końcu wróci. I wreszcie:
 
  Dostojnie wkracza na metę.

No i proszę jaki to był emocjonujący dzień:-)  I jak raz, dwa się uwinęliśmy:-)).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz