środa, 6 kwietnia 2022

Bieg średniodystansowy, za to dojście długodystansowe, czyli Wawel Spring Cup

W nocy z piątku na sobotę nieustannie sypało, więc zapowiadał się ciężki bieg, Tym bardziej, że oboje mieliśmy przecierać szlaki - Tomek startował w pierwszej, a ja w drugiej minucie. Podczas dłuuugiego dojścia na start ( prawie 2 kilometry - kto to widział?!) mogliśmy podziwiać takie widoczki:


Widzicie ten śnieg na każdej gałązce? No, to mieliśmy świadomość, że 3/4 tego śniegu znajdzie się za naszymi kołnierzami, kiedy tylko spróbujemy zejść z drogi i wejść w las. Brrrr.

Tradycyjny selfik tuż przed startem.

Ponieważ dojście było takie długie, a pogoda mało wiosenna, więc organizatorzy wykazali się inicjatywą i zorganizowali kosze do zostawiania wierzchnich okryć, które miały być co jakiś czas dostarczane na metę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo ja zmarzluch jestem i nie wyobrażałam sobie popylania na start w samym softshelliku. Zresztą jak widać na fotce i tak byłam chyba najcieplej ubraną osobą ze wszystkich startujących:-) Widok porozbieranej młodzieży wywoływał u mnie ciarki i zgrozę.

Tomek już w boksie startowym, ja za minutkę.
 
Bieg niby nazywał się średniodystansowy, ale moja mapa obiecywała jedynie 2,3 km, czyli niewiele mniej niż samo dojście na start. Ta średniość dystansu to chyba była liczona już z dojściem i powrotem do bazy:-) Ponieważ jednak biegałam już na wawelowych zawodach w tej okolicy, zdawałam sobie sprawę, że nawet te dwa nędzne kilometry są w stanie mnie pokonać i będę się po nich czuła, jak po dziesięciu na Mazowszu.
Wreszcie nadeszła moja kolej i ruszyłam. Najpierw stumetrowy dobieg do lampionu startowego, ścieżką, a potem już na azymut, pod górę. Pierwszy punkt miał być na  zboczu, przed linią energetyczną, na nosku. Z noskiem wiadomo - zawsze mam problem co to jest, ale po prostu szukam wtedy terenu, który wygląda inaczej niż reszta. Na ogół się sprawdza. 
Zgodnie z przewidywaniami, zaraz po wejściu w las, śnieg z gałęzi zaczął sypać mi się na głowę, plecy, za kołnierz i co gorsze na mapę i kompas. Najbardziej przeszkadzał mi na mapie i kompasie, bo przy podchodzeniu pod górę to, co ściekało mi po kręgosłupie, przyjemnie chłodziło coraz bardziej rozgrzane ciało. Teren był trudny nie tylko ze względu na śnieg, ale i roślinność - na mapie zielona i jeszcze bardziej zielona. A ja oczywiście po kresce. To znaczy wydawało mi się, że po kresce, bo w rzeczywistości znosiło mnie coraz bardziej (jakże by inaczej?) w prawo. W końcu zobaczyłam w oddali coś pomarańczowego. Lampion stal jeszcze bardziej w prawo niż szłam, ale dla porządku postanowiłam podejść i sprawdzić. Oczywiście, to nie był mój.  Gdybym zachowała zimną krew i zaczęła logicznie myśleć, to od razu zlokalizowałabym się na mapie, bo drugi lampion mógł wisieć tylko na drugim nosku, bo w okolicy nie było więcej nic charakterystycznego. Niestety - natychmiastowe myślenie logiczne nie jest moją mocną stroną, bo ja potrzebuję czas do namysłu, a tu czasu nie było. Postanowiłam pójść w górę, wyjść pod linię i zobaczyć, czy to mi w czymś nie pomoże. Może i mało ambitny plan, ale chwilowo było mnie stać tylko na taki. Wystawiłam głowę na otwarty teren, a tam  intuicja kazała mi iść na północ. Gdybym konsekwentnie przebiła się przez gęstwinę, to akurat wyszłabym w pobliże punktu. Niestety, trudności w przedzieraniu się przez roślinność zniechęciły mnie i zawróciłam. Szłam sobie tak w sumie nie wiadomo gdzie, głównie po to, żeby nie stać i nie marznąć i zupełnie zapomniałam o zasadzie, że lepiej mądrze stać, niż głupio iść, ale przepadło. W końcu usłyszałam przed sobą jakieś głosy. Byłam już tak zdesperowana, że gotowa byłam poświęcić własny honor i polecieć klasykiem: "gdzie ja jestem?", ale kiedy dogoniłam głosy okazało się, że jesteśmy na skrzyżowaniu ścieżek i wiem, gdzie ono jest na mapie. Honor został uratowany. Ze skrzyżowania namierzyłam się i po przedarciu się (już bez marudzenia) przez pas gęstej roślinności w końcu znalazłam swój lampion. Zajęło mi to ni mniej, ni więcej tylko 20 minut. Totalny obciach, a to dopiero pierwszy punkt.

W poszukiwaniu jedynki.

Tak w zasadzie to miałam poczucie, że nie ma sensu iść dalej, bo już i tak pozamiatane, ale tak od razu wracać też było mi głupio. 
Między jedynką, a dwójką było kilka punktów orientacyjnych, więc trafiłam bez problemu. Od dwójki zaczęły się skałki, czyli to, co najfajniejsze i od razu humor mi się poprawił. Do kolejnych punktów szłam już jak po sznurku, tyle, że powoli, bardzo powoli. Ponieważ w miedzyczasie wyprzedziła mnie masa ludzi, miałam już wydeptane ścieżki w śniegu i praktycznie wystarczyło tylko pilnowac kierunku, żeby na rozwidleniach dobrze skręcić.
Kawałek za piątka ze zdumieniem zauważyłam Małgosię, która co prawda startowała minutę przede mną, ale na pewno nie szukała jedynki dwadzieścia minut. Nooo, moje szanse w tej sytuacji gwałtownie wzrosły, szczególnie, że w naszej kategorii byłyśmy my dwie i koleżanka, która nie dotarła na start. Okazało się, że Małgosia długo i namiętnie szuka szóstki. Ponieważ w pobliżu wyczesała punkt z innej trasy, więc uznałyśmy, że to dołek obok PK 5 i nawet zgadzało się to ze wskazaniami mojego kompasu. Poszłyśmy więc tak, jak kierował kompas i znalazłyśmy. Dalej ruszyłyśmy już razem. A skoro razem, to od razu stałam się mniej czujna i wyprowadziłam nas zamiast na pagóreczek z PK 7, to na skałkę obok. Dobrze, że Małgosia wykazała się większą czujnością i skorygowała moje poczynania.
Od ósemki leciałyśmy już coraz większą grupą, bo im bliżej mety, tym bardziej trasy się pokrywały. Do dziesiątki, a potem na metę biegło się już drogą i kto miał siły starał się przyspieszyć. Wykrzesałam z siebie ostatnie rezerwy i udało mi się zostawić konkurencję w tyle. 
Na mecie zaczęłam szukać swojej kurtki, a tam okazało się, że owszem - przywieźli odzież - ale tylko ze startu młodzieżowego (CEYOC), a co do naszych padło kilka różnych wersji. Jedna z nich mówiła, że dopiero pakują ją i jak się sprężymy i pobiegniemy na nasz start, to jeszcze odzyskamy kurtki. Prawda (oraz ubrania) jak zwykle leżała pośrodku, czyli na płachcie pomiędzy startem i metą. No, ale grunt, że wszystko się znalazło. Do bazy pobiegłam sobie lekkim truchtem, bo na trasie nie było gdzie biegać poza końcówką, a w końcu po to przyjechałam. 
Ponieważ Tomek miał dłuższą trasę, więc jeszcze musiałam chwilę na niego poczekać, zanim pojechaliśmy na zasłużony obiad.

Mój przebieg.

Wieczorem czekała nas jeszcze jedna atrakcja - wieczorne zwiedzanie zamku w Ogrodzieńcu i tamże dekoracja  zwycięzców CEYOC. Zapowiedzi były szumne, a okazało się, że zwiedzanie ogranicza się tylko do części zewnętrznej, ale przynajmniej na dekoracji było dużo ludzi, bo kto już przyjechał zwabiony obietnicą zwiedzania, ten zostawał poklaskać młodzieży. 

Wiosenny Ogrodzieniec.

A, i przez chwilę mogłam porobić za księżniczkę w karocy:-)


1 komentarz: