sobota, 2 kwietnia 2022

Wawel Spring (cha,cha,cha) Cup - sprint.

Od czwartku śnieg sypał non stop. Kiedy w piątek rano wyjrzałam przez okno, po horyzont rozciągała się tylko biel. Tak sądzę, że po horyzont, bo jakieś trzy metry od okna stała gęsta mgła, więc ten horyzont to tylko przypuszczenia, ale potwierdzone później.
Mieszkaliśmy na zboczu (a właściwie pod szczytem) góry i pod kwaterę prowadziła stroma droga. Kiedy tylko przyjechaliśmy, od razu z zainteresowaniem spytałam:
- A jak oni tu zjeżdżają na dół w zimie?
- Szybko! - odpowiedział Tomek i oboje mieliśmy z tego radochę.
No, to w piątek już mi nie było do śmiechu, bo droga kończyła się szosą poprzeczną, za nią był rów i strome zbocze. 
W planach mieliśmy poranną wycieczkę do Olkusza, do biura zawodów, po odbiór numerów startowych oraz zwiedzanie miasta. Byłam pewna, że nigdzie nie pojedziemy i nawet brałam pod uwagę rezygnację ze startu, ale Tomek był nieugięty. Wyszliśmy więc rano przed budynek w tych swoich letnich bucikach i kurteczkach (ale pod nią warstwy i warstwy) i poszliśmy obejrzeć drogę. Tę stromo w dół. Wyglądała nawet na z grubsza odśnieżoną i widać było, że ktoś już nią jechał. Zaryzykowaliśmy więc i my.

Idziemy obejrzeć drogę.
 
Udało się bezpiecznie zjechać w dół, dojechać do Olkusza i trafić do stowarzyszonego MOSiR-u. Nawigacja zaprowadziła nas na basen, a nie halę sportowo-widowiskową, gdzie czekały nasze numery startowe. Uświadomieni przez pracowników obiektu basenowego, że to nie tu, w końcu trafiliśmy gdzie trzeba. Potem podjęliśmy nieudaną próbę zaparkowania w pobliżu rynku i musieliśmy się zadowolić miejscówką przy Lidlu. Oblecieliśmy sobie całą starówkę, sfotografowaliśmy całą masę gwarków ze Srebrnego szlaku gwarków olkuskich i najważniejsze - kupiłam sobie fajne wiosenne buty. 

Jeden z gwarków (ten po lewej).
 
W Olkuszu ze zdziwieniem i radością skonstatowaliśmy, że prawie wcale nie ma śniegu, przynajmniej na rynku, a przecież to teren popołudniowych zawodów. Kiedy jednak wróciliśmy w to samo miejsce po kilku godzinach, zastaliśmy już taki widok:
 
Wiosenny bałwanek.
 
Część śniegu już leżała, część dopiero leciała z góry i ogólnie było zimno i nieprzyjemnie. Ponieważ Tomek startował w czwartej minucie startowej, a ja w osiemdziesiątej drugiej, więc musieliśmy sobie jakoś zagospodarować tę masę czasu. Że nie wspomnę o tym, że przyjechaliśmy dość wcześnie, żeby znaleźć dobre miejsce parkingowe. Czas do startu Tomka spędziliśmy częściowo w kawiarni przy pysznym cappuccino, a częściowo na walce z szaletem miejskim, który za nic nie chciał przyjmować niektórych monet, mimo, iż są one legalnym środkiem płatniczym w Polsce.  Do startu, z biura zawodów na rynku, trzeba było dojść jeszcze 500 metrów, więc z braku lepszego zajęcia odprowadziłam Tomka i wystartowałam go.

 I pognał w stronę Biedronki:-)
 
Potem niespiesznie wróciłam na rynek, po drodze widząc Tomka pomykającego z mapą. Ponieważ na sprincie czas zwycięzcy jest jakiś śmiesznie mały, więc doliczyłam Tomkowi jeszcze kilka minut (nie, że w niego nie wierzę, ale raczej jestem realistką) po czym ustawiłam się z kamerką w okolicy mety. Najpierw zobaczyłam go przebiegającego przez rynek, a po kilku minutach wyłonił się z innej strony i ewidentnie biegł już w moją stronę.

Jest!
 
Niestety, radość z ukończenia biegu skończyła się z chwilą sczytania się i otrzymania wydruku - okazało się, że nie podbił piątki:-( I tyle biegania się zmarnowało...
Do mojego startu wciąż było dużo czasu, poszliśmy więc do samochodu pogrzać się trochę i posiedzieć. Kiedy nadeszła pora, teraz Tomek odprowadził mnie na start i uwiecznił rozgrzewkę oraz dobieg do lampionu startowego.

Wbrew pozorom to nie kankan, tylko skip A:-) No, może trochę pokraczny...
 
 
Jeszcze na czele stawki.
 
Trasa zaczynała się bieganiem między blokami, czyli w sumie taki nasz Szybki Mózg. Tyle tylko, że Szybkiego Mózgu już dawno nie było ze względu na epidemię i zupełnie nie wiedziałam, czy jeszcze umiem się orientować w terenie miejskim. Ruszyłam mało sprintowo, ale wolałam być dokładniejsza niż szybka. Bo to wiadomo: jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Jedynkę, dwójkę i trójkę zaliczyłam bezproblemowo. Za to ręce przemarzły mi tak bardzo, że oczami wyobraźni widziałam już kikutki po odmrożeniu i martwiłam się na co na kolejne biegi założę czipa i kompas. Ponieważ połowę uwagi zajęły mi palce, drugiej połowy już nie starczyło na dokładne wybranie przebiegu na czwórkę. A akurat tutaj autor trasy zastawił na nas pułapkę. Bo żeby dostać się do czwórki, trzeba było obiec kawał terenu i wejść od tylca. Najpierw wpadłam w jakąś otwartą bramę. Minęłam nawet jeden lampion nie zauważając go (moja szóstka), po czym wycofałam się na ulicę. Zupełnie nie pamiętam czy uświadomiłam sobie, że przekroczyłam grubą czarną kreskę (brama), czy nie spodobał mi się układ budynków, czy jeszcze coś innego. Chyba po prostu opatrzność nade mną czuwała, bo gdybym pobiegła dalej, to jak nic dyskwalifikacja. Wybiegłam na ulicę i zauważyłam Małgosię - moją rywalkę, która na trasę wybiegła minutę po mnie. Oj, niedobrze. Razem wbiegłyśmy w najbliższą niezagrodzoną dziurę, ale lampion mogłyśmy obejrzeć z daleka, przez siatkę. No to klops. Dopiero wtedy zebrałam się w sobie, przestałam myśleć o odpadających palcach, skupiłam się na mapie i wreszcie wykoncypowałam jak dostać się do czwórki. W tym samym zaułku co czwórka stały też piątka i szóstka, więc brałam je hurtem.
 
 Feralna czwórka.
 
Do siódemki i ósemki pobiegłam dobrze. Przed ósemką dopingowali mnie policjanci pilnujący przejścia przez ulicę, więc przyspieszyłam jeszcze bardziej, żeby dobrze wypaść. Przed dziewiątką obejrzałam lampion innej trasy stojący kilka metrów obok, potem podbiłam dziewiątkę i... pobiegłam w przeciwnym kierunku. Kiedy się zorientowałam co robię, jeszcze bardziej pobiegłam w tym przeciwnym kierunku, w stronę ósemki. Chyba tylko dlatego, że mam wpojone, że jak dzieje się coś złego, to trzeba wzywać policję. A policja była przy ósemce. W końcu oprzytomniałam na tyle, żeby jednak nie pytać miłych panów gdzie mam biec dalej, tylko postanowiłam załatwić to we własnym zakresie. Wracać do dziewiątki już mi się nie opłacało, więc wybrałam inny wariant. Jeszcze po drodze zamiast w uliczkę, wpadłam na podwórko, gdzie mieszkańcy od razu wołali, że nie ma przejścia i w końcu dopadłam dziesiątki.
Jedenastka stała przy sklepie, gdzie rano kupiłam sobie buty, więc poczułam się emocjonalnie związana z tym lampionem i mogę śmiało powiedzieć, że to mój ulubiony punkt z całego etapu. Kolejne punkty były już łatwe, albo ja wreszcie załapałam to miejskie bieganie, zresztą okolice rynku i sam rynek miałam już przespacerowane wcześniej, więc nie czułam się obco. Na dobiegu do mety starałam się dać z siebie wszystko, szczególnie, że w tyle głowy wciąż tkwiła mi świadomość, że goni mnie Małgosia.

Tak pędzę, że aż unoszę się na ziemią.

Ufff, udało się dotrzeć przed nią, nie przegapić żadnego punktu i nawet po przeliczeniu okazało się, że mam wszystkie palce. Zmarznięte i bolące, ale wszystkie. Tomek czym prędzej dał mi swoje nagrzane rękawice, więc po chwili poczułam miłe ciepełko. W aucie, do którego od razu poszliśmy, włączyliśmy  grzanie na full i można było jechać. 
Ale, kurczę, to był chyba pierwszy sprint podczas którego nie było mi za gorąco. Ba, nawet nie było mi za ciepło. Brrrrr.
Cały przebieg.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz