piątek, 1 kwietnia 2022

Wawel Spring (?) Cup - Model Event

Przyjechaliśmy na Wawel SPRING Cup, a tu wali śniegiem, zimno i w ogóle to ja protestuję. Tak się nie robi! Albo SPRING, albo WINTER. Jeszcze kiedy wyjeżdżaliśmy we środę, było wiosennie i ciepło, więc wybraliśmy się w cienkich kurteczkach i letnich adidaskach. Na szczęście pakowałam się z rozmachem, więc nawrzucałam do auta całą masę ubrań, które co prawda nie za grube, ale użyte warstwowo dadzą radę.
Wczorajszy trening zaczynaliśmy jeszcze dość wiosennie, choć nienachalnie gorąco. Pogoda miała się pogarszać z każdą chwilą, więc pojechaliśmy jak najwcześniej się dało. Oboje wybraliśmy trasę długą, bo co sobie będziemy żałować. Na miejscu startu, przez okienko z samochodu dostaliśmy mapę i ruszyliśmy - ja pierwsza, za mną Tomek.

Przed startem.
 
I ruszam pierwsza.

Już do pierwszego punktu było pod górkę, ale na szczęście łagodnie. Trochę bałam się jak sobie poradzę w nowym, nieznanym terenie, ale jakoś trafiłam. Już oddalałam się od punktu, kiedy na jedynkę dotarł Tomek i sfotografował moje plecy.

PK 1.

Nie minęła dłuższa chwila, a Tomek mógł już fotografować moje przody, bo wyprzedził mnie i pognał w siną dal.

Między jedynką, a dwójką.

Do dwójki już trzeba było wspinać się po większych pochyłościach, co dla mnie zawsze jest problemem. Nawigacyjnie wyglądało spoko - na górkę, przeciąć drogę, minąć duże skały i znaleźć mały kamolek. Poszło dobrze.
Do trójki nie trafiłam.  Nie dość, że było pod górę, to ciągle coś trzeba było omijać, w ogóle nie mogłam wyczuć odległości, a ponieważ dodatkowo zniosło mnie w prawo, to minęłam moją skałkę nie zauważając jej i odbiłam się dopiero od grupy większych skał. Wtedy już wiedziałam, gdzie jestem i mogłam się namierzyć na swoją trójkę. Za to do czwórki trafiłam bezbłędnie. Piątka poszła jako tako, ale schodzenie i podchodzenie już mocno dało mi w kość. W międzyczasie wyprzedzał mnie kto chciał, ale ponieważ były to wyłącznie bardzo młode osoby, więc uznałam, że takie są prawa natury i nie ma sensu z nimi walczyć. Za to i na czwórce i na piątce ci, którzy mnie wyprzedzali, byli świetnymi znacznikami od której strony należy atakować punkt.
Przed szóstką zaczęłam się z lekka załamywać. Wydawało mi się, że punkt już powinien być, szczególnie gdy minęłam drogę, a tu nic. Nawet teren jakby przestał mi się zgadzać, co i nie dziwne, bo znowu ściągało w prawo. W końcu zaczęłam nerwowo rozglądać się za innymi zawodnikami i wreszcie wypatrzyłam jakąś dwójkę biegaczy. Oczywiście wcale nie miałam pewności, czy bieg w ich kierunku jest dobrym posunięciem, czy wręcz przeciwnie, ale zaryzykowałam. Przybliżyło mnie to do punktu, aczkolwiek nie naprowadziło całkowicie i lampion musiałam wyczesać sobie sama. Skubaniec był z lekka schowany w powalonych (ściętych) drzewach. Kumacie - skałka przykryta gałęziami.
Tak mnie ta szóstka zdenerwowała, że do kolejnych dwóch punktów poszłam po kresce i to bez względu na ukształtowanie terenu. Chociaż w zasadzie miało to nawet sens. Dziewiątki chwilkę szukałam, bo omijając grupę skał zeszłam na nisko i musiałam wspiąć się do "mojej" skałki i jeszcze poszłam ciut za daleko, mijając lampion. Zmęczenie mocno dawało już znać o sobie. Dziesiątka była tożsama z szóstką, więc na wszelki wypadek trochę się jej obawiałam i oczywiście najpierw zawędrowałam do sąsiedniej skały, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem.
Zupełnie nie zauważyłam, że jedenastka, to to samo co jedynka, a wyjątkowo pamiętałam dołek z jedynki. Niestety byłam już tak zdegustowana, że przestawałam logicznie myśleć i w sumie to tak tylko lazłam i lazłam. Dodatkowo od jakiegoś czasu zaczął padać najpierw deszcz, potem deszcz ze śniegiem i ogólnie do bani. Kręciłam się jak głupia przy skale poniżej jedenastki, a wystarczyło popatrzeć na mapę i wyciągnąć wnioski. W końcu to zrobiłam. Po podbiciu punktu zaczęłam namierzać się na metę, tylko zastanowiło mnie dlaczego inni biegną gdzieś na południe zamiast na wschód. Okazało się, że w ogóle nie zauważyłam punktu dwunastego. Gdybym była sama w lesie, to na pewno pominęłabym go. Do dwunastki poczłapałam idealnie po kresce, a potem podobną metodą na metę zaliczając po drodze jar, który spokojnie mogłam sobie darować. Nawet ostatniej prostej do mety, już po płaskim, nie chciało mi się podbiec, tak miałam wszystkiego dość.

Wreszcie meta.

No i wyszło, że kompletnie nie umiem poruszać się po niepłaskim terenie, gdzie trzeba omijać, obchodzić, kalkulować czy lepiej spadać w dół i podchodzić, czy lepiej obiec bokiem. Powrót na azymut po obchodzeniu przeszkody też wcale mi nie wychodził, a przy dłuższych czy bardziej stromych podejściach musiałam co chwilę przystawać, żeby zebrać siły do dalszej drogi. Żeby chociaż pogoda była ładna, to przynajmniej podelektowałabym się pobytem w pięknych okolicznościach przyrody, a jak śnieg walił po oczach, to i z tego nici.
Cóż, trening nie był dobrym prognostykiem przed zawodami, ale zobaczymy jak pójdzie dalej. W sumie najważniejsze to w ogóle ukończyć etap i to zanim organizatorzy zaczną zbierać lampiony. 
I tego się trzymam:-)

Ślad może nie wygląda aż tak tragicznie, jak moje odczucia na trasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz