W niedzielę starty zaczynały się o 9-tej, więc Tomek zarządził pobudkę o dramatycznie wczesnej porze, bo nie dość, że miał 13-tą minutę startową, to jeszcze chciał zaparkować jak najbliżej bazy oraz jeszcze przed wyjazdem spakować nasze rzeczy na kwaterze. Snułam się świtkiem niczym zombie i nijak nie mogłam się zorganizować. Najbardziej wkurzało mnie to, że ja miałam dopiero dziewięćdziesiątą drugą minutę startową i ten rozstrzał między nami zupełnie dezorganizował nam życie.
Do bazy przyjechaliśmy już koło ósmej i co prawda zaparkowaliśmy najbliżej jak to było możliwe, ale za to mieliśmy masę czasu do zagospodarowania. Dojście na start tym razem nie było takie długie - raptem 900 metrów:-) W porównaniu z dłuższymi niż w sobotę trasami, to zupełny pikuś.
Żeby czymś zająć sobie dwie i pół godziny czekania na swoją minutę, postanowiłam odprowadzić Tomka na start, wrócić do bazy, posiedzieć w samochodzie i znowu polecieć na start. Co prawda nie wiedziałam, czy po tym wszystkim jeszcze będzie mi się chciało startować, ale co tam.
W drodze na start wreszcie obudziłam się do końca, rozejrzałam dokoła i... zobaczyłam takie cudne widoki:
W drodze na start.
Co prawda nadal była zima zamiast wiosny, ale słonce pięknie świeciło i było dużo cieplej niż dzień wcześniej. Szliśmy sobie spokojnie i to był bardzo przyjemny spacer.
Słońce świeci w oczy.
Na miejscu Tomek jeszcze zdążył zrobić rozgrzewkę, bo spacer się nie liczy, a potem nafilmowałam jak startuje i wróciłam do bazy.
W bazie - a to trochę połaziłam, a to posiedziałam w aucie, ogólnie nuda. W międzyczasie zrobiło się tak ciepło, że na start postanowiłam lecieć bez kurtki, chociaż organizatorzy wciąż byli skłonni dostarczać je nam potem na metę. W końcu nadeszła ta moja późna minuta startowa i mogłam ruszyć. Do lampionu startowego mieliśmy 70 metrów i nawet udało mi się w czasie dobiegu zlokalizować na mapie start i pierwszy punkt, a nawet obmyślić jak do niego dobiec. W sumie filozofii żadnej nie było - po prostu po ścieżkach. Trochę się bałam czy dobrze policzę, w którą skręcić, ponieważ te nie uczęszczane były mało widoczne, bo zasypane śniegiem. Ta, która wynikała z moich obliczeń okazała się dobrze wydeptana i w tym momencie doceniłam swoją późną minutę startową - do każdego punktu musiały być już wydeptane inostrady i wystarczy tylko trafić na właściwą:-) Metoda inostradowa genialnie sprawdziła się do szóstego punktu - było szybko i łatwo. Po szóstce weszłam niestety na złą ścieżkę i wylądowałam przy obcym punkcie. Lampion stał na granicy kultur, podobnie jak miał stać mój. Nauczona sobotnim doświadczeniem z PK 1 zamiast panikować, obejrzałam mapę i wytypowałam miejsce, gdzie jestem. Typowanie okazało się trafne i po chwili miałam już swoją siódemkę.
Do dziesiątki znowu korzystałam z sieci inostrad, a po dziesiątce coś mi odbiło i wybrałam wariant autorski. Było to podwójnie głupie - raz, że bardziej się zmęczyłam przecierając szlak w śniegu, dwa - zniosło mnie trochę na lewo od kreski, co wydłużało drogę. Jedenastka była za jeziorem, więc wiadomo, że na azymut nie da rady. Gdybym wiedziała jak bardzo zniosło mnie w lewo, to na pewno obiegłabym jezioro od zachodu, ale pewna, że jestem bliżej jego wschodniego końca, wybrałam wariant w prawo. Tak biegłam, biegłam i po lewej stronie wciąż widziałam wodę. Trochę mnie zdziwiło, że tak długo i wtedy dokładniej zerknęłam na mapę. Noż kurła! To już nie było jeziorko, tylko rzeczka. Przy pierwszym oglądzie mapy w ogóle jej nie zauważyłam. No to ładnie - rzeka ciągnęła się w pieron daleko, żadnego mostka nie było widać, a punkt stał po drugiej stronie. Pierwszymi napotkanymi śladami zeszłam nad wodę. Hmmm, ślady ciągnęły się po drugiej stronie, znaczy ludzie jakoś przeszli na przeciwległy brzeg. Do mety miałam jeszcze oprócz jedenastki tylko dwa punkty, szybko więc oszacowałam, że w tak krótkim czasie nie zamarznę i po prostu wlazłam do wody. Zresztą na pięćdziesiątkach i w grudniu łaziłam po wodzie, mając w perspektywie kilkadziesiąt kilometrów przed sobą. No, czyli spoko. Ponieważ wcześniej długo biegłam wzdłuż rzeki, kompletnie nie wiedziałam jak daleko znajduję się od poszukiwanego punktu. Oczywiście źle oszacowałam swoją odległość, a po ukształtowaniu jakoś nie mogłam się zorientować, bo w sumie wszędzie tylko śnieg i śnieg. W końcu mój dylemat sam się rozwiązał, bo nie dość, że wyszłam na drogę, to jeszcze na skrzyżowanie i wreszcie wiedziałam, gdzie jestem. Stamtąd to już tylko myk, myk do jedenastki, co prawda w śniegu niemal po kolana i bez inostarady, ale dało radę.
Na dwunastkę z rozpędu też ruszyłam wariantem autorskim i znowu trafiłam na stowarzyszony lampion. Ponownie zastosowałam metodę dedukcji, wytypowałam właściwą polankę, namierzyłam się i trafiłam. Brawo ja!
Na trzynastkę lecieli już wszyscy ze wszystkich stron, więc nawet nie było co patrzeć na mapę, tylko zasuwać jak się da najszybciej. Już na dobiegu do mety udało mi się prześcignąć jakiegoś dzieciaka, co w pewnym wieku należy traktować jako sukces i wreszcie dopadłam ostatnią stację bazową. Hurrra! Meta!
Po biegu i pysznych frytkach pojechaliśmy na kwaterę ogarnąć się nieco, spakować do końca i już z całym dobytkiem wróciliśmy do bazy na dekorację. Ponieważ Małgosia w niedzielę nie wystartowała, byłam jedyną sklasyfikowaną zawodniczką w swojej kategorii, czyli pierwsze miejsce gwarantowane:-) Dość marny sposób dostania się na podium, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma.
Mój przebieg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz