niedziela, 12 lipca 2015

Dlaczego kobieta ma w domu tak dużo do roboty? Śpi w nocy, to i się jej nazbiera...

Mi się nazbierało, bo nie spałam cztery noce:-)
We środę T. już w południe pojechał do Pilawy na OWRP (a raczej jego inowskie etapy), ja dołączyłam na etap nocny. Najpierw wszyscy chcieli iść na TZ. Słyszałam taką argumentację:
- Trzy razy już byłem na InO, to pójdę na TZ.
Organizatorzy jednak tak przekonywali do etapu TP i TU, że w efekcie na TZ tylko my poszliśmy.
 Dostaliśmy personalizowane mapy, tzn. budowniczy na kolanie każdemu nanosił punkty na gotowy podkład:-) Informacje o limicie czasu dostaliśmy "na gębę", długością trasy nikt sobie nie zawracał głowy. Co jest lustrem, a co nie, nie pamiętał nawet sam budowniczy i przez dłuższą chwilę nic nie chciało nam się zgodzić w terenie. Ortofotomapa na etapie nocnym, jak zawsze bardzo nas wzruszyła:-)
Kiedy już ogarnęliśmy, że boisko jednak jest zlustrowane i zebraliśmy z niego wszystkie PK, przez dziurę w ogrodzeniu wyszliśmy w las. Nie było to zbyt przyjemne, bo po deszczach poszycie było mokre i już po chwili chlupotało nam w butach. PK 6, 5, 4 i 3 znaleźliśmy bez problemu, chociaż na PK 3, w terenie było więcej dołków niż na mapie. Na PK 2 miała nas zawieść jedna  z wyraźnych na mapie dróg, ale jak byśmy nie szli, wciąż wracaliśmy w to samo miejsce. Normalnie Trójkąt Bermudzki! Miotając się po okolicy, przypadkiem natknęliśmy się na jeden z ortowycinków, co to wydawało nam się, że w życiu ich nie znajdziemy. Natknęliśmy się też na D. M., który podobnie jak my utknął w tym rejonie. Postanowiliśmy razem pójść na jedynkę, bo jakoś "przypadkiem" mieliśmy te same punkty do zebrania. Znaleziony po drodze lampion, nie pasujący do podstawowej mapy, udało nam się zidentyfikować jako kolejny ortowycinek. Droga na ostatni PK, przez pole wysokich i bardzo, bardzo mokrych traw, pozostawiła w nas niezatarte wspomnienia.
Pewni wygranej w swojej kategorii, nie omawialiśmy szczegółowo trasy z budowniczym, ale czym prędzej ewakuowaliśmy się do domu, żeby przed wyjściem do pracy złapać chociaż ze trzy godziny snu. A po pracy godzinka drzemki i wyjazd na kolejny nocny etap, tym razem do Gocławia.

W Gocławiu niespodzianka - zjawiły się niezapowiedziane Leśne Dziady. Jakoś jednak nie chciały iść na TZ, jak się okazało po fakcie, całkiem słusznie!
Trasa byłaby całkiem miła, gdyby mapa zawierała jakieś informacje.Tymczasem były tylko fioletowe kółeczka połączone ze sobą fioletową linię i razem tworzyły zamknięty wielokąt bardzo nieforemny. Wewnątrz autor zamieścił (cytuję) "wycinki A-R gdzie popadnie" (koniec cytatu).
Poza tym było mokro i podobnie jak poprzedniej nocy, już po kilku krokach buty mieliśmy przemoczone na wskroś.
Pierwsze cztery kółeczka udało nam się wypełnić wycinkami i ... to by było na tyle. Między czwartym wycinkiem, a miejscem gdzie z wyliczeń odległości powinien być piąty, przeszliśmy kilka razy tam i z powrotem. Bez efektu. Próbowaliśmy namierzać więc kolejne, bo może BPK się trafił, ale kolejnych też nie było.
Czas płynął.
Postanowiliśmy zejść do asfaltu i zebrać punkty leżące przy nim. Zniosło nas aż do kółeczka nr 2 i ja byłam skłonna wrócić na metę, ale T. uparł się iść dalej.
- To tylko jakieś trzysta metrów - zareklamował mi prawie siedmiusetmetrowy odcinek.
Poszłam, ale z najwyższą niechęcią.
Czas płynął nieubłaganie.
Wycinka H nie znaleźliśmy, bo go (jak się okazało potem) nie było, ruszyliśmy więc dalej.  Przy kółeczku numer osiem doszło do zgrzytu, bo ja byłam pewna, że bierzemy go i wracamy, T. zaś był pewien, że bierzemy go i idziemy dalej, łącznie z namierzaniem wstecznym do nieznalezionych wcześniej punktów. Krakowskim targiem ustaliliśmy, że nie cofamy się, ale idziemy po kolejne PK.
Ja to już tylko szłam, mapa przestała mnie interesować. Robiłam za licznik, świecący punkt orientacyjny i grzebyk do czesania, ale nie udzielałam się intelektualnie.
Kiedy nie znaleźliśmy kolejnego PK i kolejnego i jeszcze kolejnego, nawet T. zmiękł i sam zaproponował powrót na metę. Decyzja została przyjęta owacyjnie.
Już blisko celu spotkaliśmy Leśne Dziady wracające ze swojego etapu i ja poszłam z nimi, a T. pobiegł skubnąć jeszcze chociaż jeden punkcik. Zupełnie nie wiem po co, bo zwycięstwo (jako jedyni tezetowcy) i tak mieliśmy zapewnione:-)
Na mecie T. tradycyjnie "bił autora", ale niezbyt długo, bo byliśmy zmęczeni, przemoczeni i śpiący. Podobno odległości na mapie nie odzwierciedlały tych w terenie, ale prawdę mówiąc było i jest mi to obojętne. Ostatecznie i tak wygraliśmy! :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz