poniedziałek, 20 lipca 2015

Wakacyjne Serce z Lampionem

Komunikat techniczny "Serca z Lampionem" trochę nas zaniepokoił, bo trasy mające w sumie 10 kilometrów, my na ogół przechodzimy w 20 km. Po "Grillowaniu" jeszcze czuliśmy lekką ociężałość i zmęczenie niektórych mięśni. No, ale przecież nie powiemy, że nie pójdziemy, bo nas nogi bolą:-)
W drodze do Zalesia odebraliśmy telefon od Leśnego Dziada, że się mu Baba wykruszyła i czy może iść z nami.
Oczywista!
Zakładałam, że zaczniemy od długiego etapu, a po zmęczeniu będzie jeszcze tylko krótki do zrobienia, ale organizatorzy wysłali nas na odwrót. Niech im będzie! Pobraliśmy mapy i zaczęła się burza mózgów. Gapiliśmy się w te tytułowe bose stopy i każdy niby coś tam znajdywał istotnego, ale całości nie udawało się ogarnąć. Nie ma zmiłuj - trzeba było wszystko dokładnie rozrysować na kalce, bo ciąć map zabronili. Uprawialiśmy tę radosną twórczość na starcie chyba z pół godziny, w końcu ruszyliśmy.
Początek, jak to zwykle bywa, był łatwy. PK D, E, F wzięliśmy z marszu. Na PK F panowie mnie zostawili, bo "co będziesz chodzić, jak i tak musimy tu wrócić". No to pilnowałam lampionu, a oni zgarnęli T i G. Mało ekonomicznie wzięliśmy (już razem) L i W i całkiem bezsensownie poszliśmy w stronę B z przyległościami. W drodze na H. Dziad zorientował się, że nie ma okularów. No jak można zgubić okulary?? Przeciwsłoneczne, to rozumiem, ale zwykłe??? Wobec takiego obrotu sytuacji, Dziad wrócił po śladach szukać zguby, a my poszliśmy namierzać kolejne punkty.
Temperatura i duchota rosły z każdą minutą i w połowie trasy byliśmy już udręczeni i wykończeni.
Szczytowym osiągnięciem było półgodzinne poszukiwanie PK A, w miejscu, w którym nigdy go nie było i być nie powinno. Nie wiedzieć dlaczego ubzdurało nam się, że duże palce małych stóp zamieniają się parami, a nie dowolnie. Ponieważ nie musieliśmy zbierać wszystkich punktów, usilnie namawialiśmy T. żeby zaprzestał poszukiwań, ale ambicja nie pozwalała mu na to. Skończył się nam limit czasu podstawowego, a my byliśmy w lesie. W końcu T. poddał się i zarządził bieg do następnego PK. Wobec biernego oporu mojego i Dziada, dalsze punkty zaliczaliśmy nadal tempem marszowym.
W końcu, metodą jak najmniej optymalnych przebiegów, zebraliśmy wymagane 16 PK i pozostały nam tylko zadania i dłuuugi powrót na metę. Ustalanie azymutu z wolna zaczynało grozić rozwodem, ale o dziwo, T. ustąpił i stanęło na moim. Teraz  z drżeniem serca czekam na wyniki, bo jak schrzaniłam, to mnie zabije!
Na mecie czekało już ognisko i kiełbaski. Pieczenie kiełbasek w upalny dzień nie jest może najlepszą formą odpoczynku po etapie, ale przed czekającą nas, długą trasą, warto było się posilić.
GPS wykazał, że etap czterokilometrowy udało nam się przejść w ponad dziewięć kilometrów. Wizja kolejnego, tym razem sześciokilometrowego etapu, była przerażająca. Dziad wymiękł. Niby coś tam mówił, że musi wcześniej wrócić, że Baba czeka i jakieś tam wymówki, ale ja tam swoje wiem! :-) Stanęło na tym, że poszliśmy razem, ale na dwie karty, bo Dziad planował się odłączyć po kilku punktach.
Mapa, jaką otrzymaliśmy, wywołała mój głęboki wewnętrzny sprzeciw, jeszcze zanim zapoznałam się z treścią. Nawet po wyjęciu z plecaka lupy, nie bardzo widziałam, co tam się na niej dzieje. Początkowo za nic nie mogłam ogarnąć idei tego etapu. Rozmieszczenie wycinków "względem siebie jest jak w rzeczywistości" głosił opis, ale w żaden sposób do dzisiaj nie jestem w stanie w to uwierzyć. No, jak jest, kiedy nie jest??? Na szczęście wycinki miały części wspólne, a wynajdywanie części wspólnych to moja specjalność, więc na tym się skupiłam. Razem z Dziadem zaliczyliśmy PK 2, 4, 5, 6 i 3.To 3 było nam średnio po drodze, ale Dziad był bardzo przekonywujący, że właśnie tam powinniśmy pójść, bo po prostu tam planował się odłączyć:-)
Idąc tak przy tych jeziorach z zazdrością patrzyłam na kapiących się i plażujących ludzi i aż mnie korciło, żeby gdzieś tam zalec na trawce.
Kiedy Dziad pomaszerował w swoją stronę, przyjrzeliśmy się znowu dokładnie mapie i wyszło nam, że ... musimy wrócić na szóstkę, bo to punkt podwójny z ósemką. Zresztą okazało się, że jest więcej podwójniaków i trasa wcale nie musi być tak długa, jak przewidywaliśmy. Mapa pięknie poskładała nam się w sensowną całość i po kolejne punkty szliśmy jak po sznurku. Poprzedni etap i panująca temperatura dały mi się we znaki i tam, gdzie się dawało T. robił lotne wypady do lampionów, a ja szłam drogą na kolejne PK.
Pod koniec trasy otrzymałam od Dziada wiadomość, że wszystkie punkty, które zebraliśmy razem są w porządku i z tej radości, aż zgubiłam czapkę. W przeciwieństwie do "dziadowej" zguby, straty nie były warte powrotu, została więc gdzieś na przecince, koło PK 15/1. Może przy zbieraniu lampionów się znajdzie?
Mimo, że trasa nominalnie była dłuższa od poprzedniej, zrobiliśmy o jakieś pół kilometra mniej, ale oba etapy i tak dały strasznie dużo kilometrów.
Po powrocie ja już padłam i siedziałam w zupełnym otępieniu, T. zaś pożyczył rower i pojechał po kilka punktów do trino. Ten to jest nie do zdarcia! Jeszcze w drodze powrotnej do domu usiłowaliśmy samochodowo coś tam zgarnąć, ale nie wiedzieć czemu ciągle były bepeki! Ostatecznie jedno trino możemy mieć niekompletne.

Rozgryzamy nasz pierwszy etap.


Wiadomość z ostatniej chwili:
Będę żyć, bo azymut wyliczyłam z dokładnością do 1 stopnia!!!

2 komentarze:

  1. Jakoś ten blog niebezpiecznie grawituje w stronę brukowca: publikacje niesprawdzonych opinii ("ja tam swoje wiem"), pogłoski, a zaraz do drzwi będą pukać plotki, a wszystko łatwe do czytania, zabawne i dla każdego... No, nie wiem, nie wiem... Leśny Dz.

    OdpowiedzUsuń