niedziela, 5 lipca 2015

Szwendobylscy

W sobotę mieliśmy sobie zrobić wolne od InO i spłynąć kajakami, ale towarzystwo od kajaków się nam wściekło, to znaczy wykruszyło. No to co było robić? Postanowiliśmy się trochę poszwendać. Dawali tylko biegi w Wyszkowie, to wzięliśmy je z dobrodziejstwem inwentarza. Zapisaliśmy się niemal w ostatniej chwili, a kolega M. S. wykazał się niezwykłą czujnością i już chwilę po zapisie przysłał sms-a z prośbą o podwiezienie:-)
Myślicie, że zarejestrować się na Szwendę to jest tak prosto? A guzik! W CV nie pisze się nawet połowy informacji, o jakie organizatorzy pytali w formularzu zgłoszeniowym. Wypełnialiśmy te kolejne strony i końca nie było widać. Wreszcie, kiedy wyciągnięto z nas wszystkie rodzinne tajemnice, dostaliśmy kartę startową i po butelce wody. Ze względu na panującą temperaturę powinni raczej dawać po kuble lodu, ale dobra i woda.
Kilka minut przed startem dostaliśmy mapy i mogliśmy sobie opracować strategię.Mapa, jak to biegowa, była prosta, więc strategia wyglądała tak: jak damy radę, to biegniemy, a jak nie damy rady, to idziemy.
Jako, że kolejność potwierdzeń była nieobowiązkowa, po starcie rowerzyści i biegacze oddalili się każde w inną stronę.
Ruszyliśmy biegiem. Takim niezbyt nachalnym, ale nogi od razu zaprotestowaly:
- Hola, hola! My jesteśmy od marszów, a nie biegów!
Co było robić? Trochę przystopowaliśmy. Zresztą aura nie zachęcała do większego wysiłku.
Trochę byliśmy zawiedzeni, że trasa prowadzi ulicami i drogami, a nie po lesie i w końcu zdesperowani, do PK 1 zaczęliśmy przedzierać się na przełaj, przez chaszcze i jeżyny.Co prawda na psychikę zrobiło nam to dobrze, ale siłowo mnie wykończyło. Zaczęłam wymiękać. Ustaliliśmy więc, że T. pójdzie podbić siedemnastkę, a ja od razu powlokę się na piątkę. Ścieżka, która miała mnie zaprowadzić na umówiony punkt, nagle skończył się jak nożem uciął i stanęłam przed dylematem - co dalej? Gdybym miała kompas, poszłabym na azymut, bo las przebieżny do bólu (całe poszycie wyschło), no ale z braku kompasu wolałam trzymać się widocznych dróg. Jako, że ich zgodność z rzeczywistością była taka sobie, mniej kilometrów zrobiłabym idąc z T. na tę siedemnastkę, niż na skróty.
Po czwórce tak się rozpędziliśmy, że drugi raz ruszyliśmy na osiemnastkę, co to ją jako pierwszą wzięliśmy. Niewiele brakowało, a dwa razy zaliczylibyśmy trasę:-) W połowie drogi po nadprogramowy punkt zorientowaliśmy się, że trochę przesadzamy i zawróciliśmy w stronę mety. Oczywiście, dla efektu, na metę wpadliśmy pędem (takim spokojnym pędem), a tam każdy wracający z trasy był entuzjastycznie witany gromkimi brawami. W sumie, przy panującym upale, powrót każdej żywej osoby był wydarzeniem.
Uznawszy, że wysiłek w takich warunkach atmosferycznych zupełnie mnie rozgrzesza, zassałam kawał gotowanej kiełbachy z chlebem i ogórem, co to organizatorzy zaserwowali wszystkim uczestnikom. Potem odebraliśmy pamiątkowy dyplom, zrobili sobie indywidualne fotki na ściance (pełna profeska z tą ścianką!), wylosowali nagrodę (rowerową, a jakże, ale przydatną) , wzięli udział w fotce zbiorowej, po czym udali się do ...
... A nie! Wcale nie do domu. Do Serocka zrobić trino! Trinem zaskoczyliśmy M., który z nami też wracał, bo informacją o naszych planach uraczyliśmy go już w samochodzie. Co miał biedny zrobić? Musiał zaliczyć Serock :-)
Najpierw planowaliśmy trino zrobić samochodowo, bo już trochę mieliśmy dość łażenia w upale, ale okazało się, że odległości między punktami są tak mizerne, że nie warto. Pomalutku, z przerwą na lody jakoś udało nam się przejść całą trasę, wyłapać wszystkie błędy, wplątać się między gości weselnych przy kościele, wzbudzić zainteresowanie tubylców, czego tak szukamy i czy pomóc:-)
M., mimo naszych obaw, był zadowolony z niespodziewanej wycieczki, co i nie dziwne, bo zawsze to jeden punkcik do książeczki.

A to my na ściance:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz