W czwartkowy wieczór doznałam jakiejś straceńczej odwagi i ... nie zmieniłam kategorii.W końcu raz kozie śmieć, najwyżej będą ludzie mieli co przy ognisku opowiadać przez długie lata, jak to trzeba było mnie szukać.
Minuty startowe były wywieszone od dawna, a przy nich numerki zawodników, numerki zaś losowaliśmy na rozpoczęciu imprezy. I jaki wylosowałam? No jaki? Oczywiście, że ten z ostatnią minutą startową. Już byłam gotowa zrezygnować i nigdzie nie iść, ale organizatorzy wykazali się zrozumieniem (a może tylko chcieli sobie oszczędzić dodatkowego trudu szukania zawodniczki po nocy) i zgodzili się na zamianę numerów między mną, a Tomkiem - w końcu nawet nazwiska nie trzeba było zmieniać:-) Teraz to mogłam iść - w najgorszym przypadku zawsze zostawała opcja przycupnięcia pod krzaczkiem i poczekania na Tomka.
Pierwszy etap miał być łatwy, krótki i przyjemny: dookoła chałupy - jak reklamował Piotrek - autor trasy. Faktycznie - mapa nie przeraziła mnie do tego stopnia, żeby ze startu uciec z okrzykiem grozy, szczególnie, że okolice początku trasy obejrzałam podczas wieczornego spaceru. Ostrożnie ruszyłam w stronę pierwszego punktu. Weszłam w krzaki mniej więcej tam, gdzie powinien się znajdować i pierwszy napotkany lampion uznałam za właściwy, bo w zasadzie stowarzysz już zalicza etap. Wróciłam na drogę, rozejrzałam się, czy nie widać jakiś światełek za mną lub przede mną. Niestety - po horyzont zalegał mrok. Obejrzałam mapę. W zasadzie drugi punkt nie wydawał się trudny i faktycznie, po chwili był mój. Po kolejny ruszyłam już nie zastanawiając się nad niczym.
- Iiiii, przecież to łatwizna - powiedziałam sobie w duchu i ruszyłam po trójkę.
Przestałam już wypatrywać światełek innych uczestników, mało tego - przestałam zwracać uwagę na ciemność, odgłosy dobiegające z zarośli, a możliwość zgubienia się jakoś w ogóle nawet mi nie zaświtała.
Po czwórkę weszłam w las na pewniaka. Co prawda nie wiedziałam jaki wycinek dopasować, ale uznałam, że jak znajdę lampion, to i wycinek się jakoś dopasuje, w końcu coś w okolicy będzie charakterystycznego.
Najpierw czesałam spokojnie, nawet nie zwracając uwagi na światła i głosy dobiegające gdzieś z góry. Po kilku minutach zaczęłam się - nie, nie niepokoić, czy wręcz bać - zaczęłam się wściekać, że jak to nie ma, jak powinien być! Po kolejnych kilku minutach do poszukiwań dołączył zawodnik startujący po mnie, a po chwili następny. Nawet w trzy osoby zajęło nam dobrą chwilę znalezienie czwórki, bo jakoś była wyżej niż nam wychodziło. Na piątce powstał dylemat, który z trzech lampionów jest tym właściwym. Ja w zasadzie nie miałam dylematu, bo dla mnie każdy jest dobry, więc wybrałam najładniejszy. Chłopaki kręcili się niezdecydowani między trzema możliwościami, to poszłam sobie dalej. Na azymut, bo lubię. Weszłam prosto na punkt, ale miałam wrażenie, że po pierwsze jakoś za wcześnie, a po drugie jakoś tak zbyt widokowo powieszony. Za łatwy - jednym słowem. Schodzący z góry tezet, grzecznie zagadnięty, pokazał mi na mapie miejsce z lekka odległe od spodziewanego i stwierdził:
- Tu jesteśmy.
Obeszłam okolicę celem weryfikacji jego zeznań i jak by nie kombinować - nie byłam "tu". Postanowiłam wrócić na piątkę i dokładnie zmierzyć odległość, bo poprzednio jakoś mi to umknęło. Na piątce tymczasem zebrała się już spora grupa deliberująca, która piątka jest bardziej piątką. Ostatecznie większość wzięła "moją" i sporym tramwajem ruszyliśmy po szóstkę (jednak ta widokowa) i dalej.

Zmieściłam się w ostatniej lekkiej minucie, a jak się rano okazało nałapałam mnóstwo stowarzyszy, co w sumie dało mi czwarte miejsce. Od końca. Dla mnie jednak było jak pierwsze, bo udało mi się nie zginąć i wrócić na metę.
c. d. n.
Brawo Ty! :)
OdpowiedzUsuń