poniedziałek, 30 maja 2016

Matnia to jest to? - cz.2

W piątek zrobiło się gorąco - dosłownie i w przenośni. Czekały nas dwa etapy w skwarze, pod górę, ze startem i metą poza bazą i na dodatek Tomek szedł sporo przede mną, więc nawet nie mogłam liczyć na to, że mnie pozbiera po drodze jak padnę. Powtarzałam więc sobie, że skoro dałam radę w nocy, to i w dzień nie zginę.
Do Ujsoł (Ujsołów?) pojechaliśmy trochę wcześniej żeby zrobić trino, a ja już przy trzecim punkcie osłabłam. Nie wróżyło to zbyt dobrze. Odpuściłam więc sobie resztę i powlokłam się na start etapu. Zanim doszłam, Tomek zdążył zaliczyć resztę trina i właśnie wychodził na trasę. Do mojego wyjścia było jeszcze sporo czasu, zalegałam więc na trawce i patrzyłam, w którą stronę oddalają się osoby startujące w mojej kategorii. Dzięki temu mogłam uniknąć potencjalnej sytuacji, że pójdę w jakimś abstrakcyjnym kierunku.
W końcu przyszła i moja kolej. Ruszyłam dobrze, ale zarośnięty jar (strumień?) wzięłam ze złej strony i musiałam się przez niego przedrzeć. Wciąż wiedziałam gdzie jestem i dokąd iść! Dotarłam do właściwej ścieżki, ale coś wydawało mi się, że za długo idę.
- Może to nie ta? - pomyślałam.
Oblazłam górę do połowy i wyszło, że jednak ta. Zawróciłam. Byłam już wykończona, mokra, wściekła, gotowa wrócić na start i do bazy. Na szczęście wracający już z punktu Witek potwierdził, że dobrze idę i okazało się, że za pierwszym podejściem brakło mi jakiś 10 metrów do lampionu. Tak to jest, jak człowiek niecierpliwy i nie mierzy odległości. Chociaż z tym liczeniem odległości w górach, to kicha, bo podejścia i zejścia zupełnie rozkalibrowują parokroki i odległości wychodzą bardzo "mniej więcej".
Na punkcie B dogoniłam Witka i dalej poszliśmy razem. Przy C ktoś już się kręcił i we trójkę ustalaliśmy, który z gęsto rozsianych lampionów będzie właściwy. W efekcie chyba każdy wziął inny.
Moją metodą na ten etap stały się azymuty, Witek kombinował po ukształtowaniu. W efekcie dobrze się uzupełnialiśmy i całkiem nieźle nam szło merytorycznie. Poza tym ja miałam problemy z podejściami, bo umierałam, on z zejściami, bo kolana i nasze średnie tempa były dobrze zsynchronizowane - ani nie musieliśmy się wzajemnie poganiać, ani czekać jedno na drugie. Co oczywiście nie znaczy, że szło mi się dobrze i w przerwach między spoglądaniem na mapę obmyślałam szczegóły mojego pogrzebu, który niechybnie miał nastąpić po tym etapie.
Utknęliśmy na PK  J. Kręciliśmy się jak pies za własnym ogonem, sczesaliśmy kilka kilometrów kwadratowych terenu i nic. W międzyczasie dołączali do nas kolejni zawodnicy, z nowymi koncepcjami i pomysłami. Dopiero wspólnym wysiłkiem udało się znaleźć lampion i faktycznie nie do końca tam, gdzie nam się wydawało, że powinien być.
K czekało na nas w dolinie, więc ja miałam luzik, bo w dół, Witek usiłował zejść nie uszkadzając sobie do końca nóg. Reszta grupy pobiegła, tylko świsnęło. Nad rzeczką spotkaliśmy Agnieszkę, która na K utknęła tak, jak my na J. Razem znaleźliśmy i K i L i M. Przy M (na górce, bo to nawet nie była porządna góra) miałam ochotę położyć się i nigdy już nie wstać. Nawet nie pamiętam jakich argumentów użył Witek żeby namówić mnie do pójścia na metę, bo wydawało mi się to już zupełnie zbyteczne. Na mecie oddałam kartę i padłam.
Tak sobie leżałam i czekałam na śmierć, a kiedy ta jednak nie nadeszła, postanowiłam iść się napić. I wtedy zrozumiałam dlaczego kostucha tak ze mnie zakpiła. Ból, jaki przeszył moje mięśnie nóg był nie do wytrzymania. Zagryzłam zęby żeby nie wrzasnąć i z powrotem opadłam na trawę. Po chwili ukradkowego rozmasowywania podudzi, udało mi się dowlec do wodopoju. Na człowieka przysługiwały 2 (słownie: dwa) kubki wody! Dobrze, że miałam jakiś zapas izotonika w plecaku. Wypiłam, zjadłam batonika, possałam jakąś tabletkę, którą dostałam od Ewy i stanęłam przed dylematem - iść na drugi etap, czy nie iść. Ponieważ "nie iść" i tak oznaczało piesze przemieszczenie się na metę, bo tam czekał na nas obiad, postanowiłam pójść. Postanowienie, a realizacja, to jednak dwie różne rzeczy. Dowlokłam się do pierwszego punktu, spisałam kod i padłam na jeden z leżących pni. Niespecjalnie planowałam zmieniać tę sytuacje, było mi dobrze. W takim stanie ciała i ducha znalazł mnie Witek, który wyszedł na trasę po mnie. Namawiał, namawiał i namówił - wstałam i ruszyłam we wskazanym mi kierunku. Mapa mnie już zupełnie nie interesowała, a cała moja uwaga była skupiona na utrzymaniu pionu. Ożywiłam się dopiero przy próbie znalezienia PK 7. Chodziliśmy wzdłuż drogi wypatrując jaru i nic takiego nie było. W końcu przyuważyliśmy, że inni zawodnicy, początkowo plączący się wzdłuż drogi tak, jak i my, gdzieś znikają i to dało nam do myślenia. Okazało się, że to, co braliśmy za piątkę, było siódemką, a piątka stała bliżej startu.
Dalej ruszyliśmy jarem - pominąwszy już fakt, że pod górę, to jeszcze po błocie, wodzie, kamieniach, gałęziach i w ogólnie niesprzyjających warunkach. Dwaj napotkani konkurenci szli w tym samym kierunku, zeznawali jednak, że na inny punkt. Nie daliśmy sobie jednak rozmówić naszej zaplanowanej czwórki, a nawet przekonaliśmy ich do swojej racji. Czego zresztą od razu pożałowaliśmy, bo w końcu była to konkurencja:-) Na górze jaru czwórek mieliśmy do wyboru, do koloru i każdy mógł wybrać coś dla siebie.
W drodze na trójkę zaczęłam odstawać od grupy. Co kilka kroków musiałam siadać i wydawało się, że nigdy nie dotrę pod szczyt niewielkiej w końcu górki. Witek okazał się dżentelmenem i nie porzucił mnie na pastwę losu, tylko czekał aż się pozbieram.
Gdzie chodziliśmy potem - nie pamiętam, nie wiem i nie chcę wiedzieć. Szłam na autopilocie i wszystko było mi obojętne. Chwilami chyba ktoś szedł z nami, ale może miałam już jakieś przewidzenia. Jakimś cudem po kilku godzinach tych męczarni miałam wypełnioną kartę startową, więc chyba coś po drodze znajdywaliśmy. Na koniec okazało się, że zniosło nas hen na zachód i na metę szliśmy z zupełnie innej strony niż wynikało z mapy. Obsługa mety ucieszyła się na nasz widok, bo czekali już tylko na nas i wreszcie mieli fajrant. A my musieliśmy jeszcze dotrzeć na obiad. Miałam co prawda blisko samochód, miałam nawet kluczyki do niego, nie wiedziałam tylko, czy będę w stanie prowadzić. Mimo to, znaleźli się śmiałkowie gotowi wsiąść ze mną do auta. Przy ich dopingu jakoś podjechałam te kilka kilometrów i nawet udało mi się zaparkować.
W nagrodę za przeżycie dnia (na co się w ogóle nie zanosiło) jako jedyna podczas obiadu zostałam nagrodzona naleśnikami z bitą śmietaną i truskawkami:-)

c. d. n.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz