wtorek, 3 maja 2016

Dwa kompasy i Lampionada

Długo nie byłam zapisana na Lampionadę, bo jakoś nie miałam przekonania o słuszności uczestnictwa w niej, ale przecież samego Tomka nie mogłam puścić. Zgubił by mi się, albo co. Przekonania nie miałam, bo Tomek zapisał się na biegi, a ja nie miałam z kim iść na TP czy TZ. Po wszystkich dotychczasowych błądzeniach miałam zakodowane, że mapa sobie, a teren sobie i często nie ma między nimi punktu styku. A na pieszych, to wiadomo - mapa dodatkowo powygryzana, powykręcana i nie wiadomo co tam jeszcze. W akcie desperacji pozwoliłam zapisać się na biegi. Ostatecznie poganiacze po drodze nie stoją, więc czy pobiegnę, czy pójdę - co za różnica, a mapa pełna, lampiony większe i bardziej oczorzucające się.
Tajemniczy regulamin nie informował o długości trasy, ilości punktów, ani nawet o miejscu startu. Pełna konspiracja. Pojechaliśmy więc w ciemno. Pobraliśmy karty startowe, pokręcili się trochę wśród znajomych i uznałam, że ewentualnie mogę wystartować.
Najbardziej bałam się pierwszego punktu, bo ścieżki przy szkole są strasznie pogmatwane i zawsze tam się gubiliśmy. Pomimo nowego kompasu, co to niby taki genialny na biegi, bo zakładany na kciuk, udało mi się trafić. Pomimo, bo wbrew obiegowym opiniom zamiast pomagać, mocno przeszkadzał. Według instrukcji, jakich udzielił mi Tomek przed wyruszeniem, wychodziło mi, że przy biegu na wschód czy zachód trzeba koszmarnie wyginać rękę z mapą i "przyklejonym" do niej kompasem, a jeśli trasa prowadzi na południe, to najlepiej biec tyłem. No, chyba że czegoś nie zrozumiałam.
Pomęczyłam się z kompasem aż do punktu 22 i przy próbie biegu tyłem (czyli na południe) zgubiłam się. Nie tak, żebym całkiem nie wiedziała gdzie jestem, ale zniosło mnie kawał drogi tak o 180 stopni. Wkurzyłam się i wyjęłam z kieszeni normalny sprzęt, co to przewidująco miałam ze sobą, a tym kciukowym cudem miałam ochotę prasnąć w krzaki, ale szkoda mi było wyrzucać tyle kasy.
Od tej chwili wszystko szło jak po maśle. Ustawiałam azymut jak normalny człowiek i szłam na krechę. Nie wykluczam, że w terenie mocno porośniętym przez jeżyny nie był to najdoskonalszy sposób przemieszczania się, ale jedyny znany mi o stuprocentowej skuteczności. Parłam więc przed siebie, coraz bardziej ociekając krwią. Przy którymś tam punkcie spotkałam Tomka, Basię i Darka (co to wystartowali dużo później niż ja) i przez chwilę usiłowałam biec razem z nimi. Muszę przyznać, że mają bardzo fajne plecy. Długo co prawda tych pleców nie pooglądałam, bo zaraz zniknęły mi za horyzontem, ale co widziałam, to moje!
Z punktu 46 przez 32 do 43 szłam z jakimś kolegą (no właśnie - co to był za miły człowiek?) o zbliżonych parametrach szybkościowych, czyli nigdzie nam się nie spieszyło. Ponieważ PK 43 okazał się być za rzeczka, orzekliśmy zgodnie - pitolić mosty! Idziemy po wodzie. Ja boso, on w butach, więc trochę zostałam w tyle, bo musiałam się z powrotem obuć.
Na PK 36 popadłam w euforię, że to już koniec trasy, a ja wciąż żyję i z tej euforii schowałam kompas, bo przecież na metę trafię. Trafiłam, ale tak naokoło, jak tylko się dało. Na mecie byli już wszyscy którzy wychodzili przede mną i po mnie, tylko Tomka brakowało. Ale on miał dłuższą trasę niż ja, więc miał prawo jeszcze być  w lesie. Pomimo tego, że większość trasy przeszłam, a nie przebiegłam, byłam wykończona. Pewnie bym tam umarła ze zmęczenia,  ale przypomniałam sobie, że przed wyjściem podpisywałam jakieś oświadczenie, że jestem zdrowa i nie padnę czy coś w tym stylu. A ponieważ nie lubię robić z gęby cholewy, nie pozostało mi nic innego jak się ogarnąć. Pomógł mi w tym wydatnie pyszny sernik, co to go planowałam nie jeść w ramach odchudzania się, ale oczywiście zeżarłam w dwóch kęsach, niczym jakiś wołoduch.
Bardzo jestem ciekawa czy zajmę najostatniejsze miejsce, czy może komuś udało się iść, o przepraszam - biec,  jeszcze wolniej.

4 komentarze: