wtorek, 17 maja 2016

Sama jedna w ciemnym lesie

Po dotarciu do bazy po etapach dziennych mieliśmy godzinkę czasu do wyjazdu na obiad, którą to godzinkę (no, może nie całą) spędziłam pod prysznicem. W odróżnieniu od dnia poprzedniego była ciepła woda, umyłam się więc za dwa dni i jeszcze na zapas.
Na obiad pojechaliśmy do centrum Grudziądza, gdzie od razu po posiłku była przewidziana trasa krajoznawcza. Ponieważ organizatorzy koniecznie chcieli pokazać nam wszystko, co w mieście godne uwagi, mapka składała się z miliona fotek wielkości połowy znaczka pocztowego (małego znaczka), które mieliśmy zlokalizować na trasie. Dla takiej ślepoty jak ja, było to oczywiście nierealne, ale na szczęście poszliśmy całą bandą i wspólnymi siłami usiłowaliśmy zmierzyć się z zadaniem.
Kiedy dotarliśmy do muzeum, okazało się, że mamy za mało czasu na dokładne zwiedzenie, więc tylko wpadliśmy zaliczyć kolejne obiekty z mapy. Trochę szkoda, że wszystko widzieliśmy w biegu, chociaż z drugiej strony, może to być motywacją do ponownego przyjechania do Grudziądza.
Przed odjazdem autobusu zdążyliśmy jeszcze iść na lody, bo kolega organizator powiedział, że nie odjadą bez nas, więc możemy spokojnie zjeść. Pyszne były!
W bazie padłam. Bolało mnie wszystko, ze szczególnym uwzględnieniem nóg. Zakopałam się po uszy w śpiworze i łudziłam się, że nikt mnie do rana nie znajdzie. Nie ruszało mnie nawet to, że po dwóch pierwszych etapach prowadzimy w naszej kategorii, a drugi etap wręcz wygraliśmy. To znaczy Tomek wygrał, a ja tylko przy okazji pławiłam się w jego chwale.
Wyciągnięta za uszy ze śpiwora jakimś cudem dowlokłam się do startu, a po chwili nawet się obudziłam. Kiedy organizator podsunął mi mapę, w pierwszej chwili zobaczyłam jaja na grzędach, a dopiero po chwili doczytałam, że to liczydło z koralikami. A skoro liczydło to i matematyka, a jak matematyka, to wymiękam. Kiedy już dopytaliśmy się co znaczą poszczególne zwroty w opisie i mniej więcej zrozumieliśmy o co chodzi, ruszyliśmy na najbliższy punkt. Początek żarł dobrze. Zebraliśmy X, Y i jedynkę z linii E i zaczęło zdychać. Autor w opisie mapy twierdził, że "mapa zawiera tyle informacji ile trzeba", ale ja bym polemizowała. Baaardzo bym polemizowała. Zaznaczone punkty były mało charakterystyczne, a powycinanie wszystkiego poza rzeźbą nie pozwalało wpasować się w rzeczywistość. Próbowaliśmy brać liczydło najpierw w poziomie, potem w pionie, a potem jak popadło. Mało nie zginęłam w lesie, bo Tomek wysłał mnie szukać lampionu w jedną stronę, sam poszedł w drugą, a potem okazało się, że szukałam nie tam gdzie trzeba. Nie byłam w tym odosobniona, bo ze mną szukało kilka innych osób.
Czas się kurczył, punktów nie przybywało, a widok Agaty, Ani i Zuzy piknikujących na ławeczce zamiast szukających lampionów, zupełnie mnie zdemotywował. Coraz bardziej zostawałam w tyle, a kiedy na hasło - biegniemy!- jeszcze wolniej przebierałam nogami, Tomek uznał, że jestem elementem bezużytecznym, balastem, zawadą i należy się mnie pozbyć. Pokazał mi ręką , w którą stronę do drogi, wytłumaczył jak dalej i kazał iść w stronę mety. Sam oddalił się w przeciwnym kierunku. Po chwili stałam sama, samiuteńka w wielkim, ciemnym lesie pełnym nosorożców, tygrysów szablozębnych, niedźwiedzi grizzli i innego robactwa. W tym momencie uzmysłowiłam sobie, że na Matnię na pewno nie pójdę na żadne TU, tylko najwyżej na trasę familijną.
Z duszą na ramieniu wkroczyłam w mrok. Odnalezienie drogi nieco przywróciło mi spokój, ale odgłosy dobiegające z ciemności jeżyły włosy na całym ciele. Dopiero kiedy szelesty, chrumkania, trzaski gałęzi, mlaskania ustąpiły warczeniu samochodów, poczułam się znacznie lepiej. Wróciłam do cywilizacji. Po chwili spędzonej na delektowaniu się widokiem asfaltu, lamp i samochodów, doczekałam się powrotu Tomka z lasu i razem pognaliśmy na metę, bo czas już się kończył. Meta w międzyczasie przemieściła się bliżej w stronę bazy, niektórzy twierdzili, że to meta stowarzyszona, ale świeżo po pinockim kursie pamiętaliśmy, że nie ma czegoś takiego jak meta stowarzyszona, więc spokojnie oddaliśmy kartę startową. Okazało się, że organizatorzy byli na bakier z przepisami i usiłowali uskutecznić stowarzyszenie mety, ale ktoś ostatecznie wybił im to z głowy.
Rano długo czekaliśmy na ostateczne wyniki, a w miarę pojawiania się kolejnych karteczek przybywało osób chętnych do protestowania. Wydawało się, że nie doczekamy się zakończenia, ale w końcu udało się ostudzić emocje, wytłumaczyć sobie wzajemnie wszystko i przystąpić do ogłaszania wyników. W klasyfikacji końcowej zajęliśmy (my - he,he - jasne, że głównie Tomek) drugie miejsce, a przegraliśmy tylko o włos, o jedną lekką minutę, czy jakoś tak. Dla mnie w sumie i tak najważniejsze było, że w ogóle przeżyłam.
Do Warszawy wracaliśmy w towarzystwie Marcina, oczywiście robiąc po drodze trino - tym razem we Włocławku.

c. d. nie n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz