poniedziałek, 10 lipca 2017

Dwudziestopięciokilometrowy Jaszczur


Coraz bardziej podobają mi się dłuższe dystanse, więc nie było problemu z namówieniem mnie na Jaszczura. Nawet Krzysztof bez żadnych oporów wyraził chęć wystartowania ze mną w drużynie.
Wyjechaliśmy w piątek, przy czym ja prosto z pracy, głodna, bo bez obiadu. Tradycyjnie po drodze mieliśmy zaliczyć TRInO i padło na Radzyń Podlaski.
Z drogi zadzwoniliśmy do Darka W., który pochodzi z Radzynia, żeby nam wytypował jakieś miejsca, gdzie dobrze karmią i co? I nie wiedział! Szybko jednak razem z Barbarą zrobili rozeznanie po rodzinie i sms-em przysłali nam wykaz knajp i barów. Żeby tomkowej tradycji stało się zadość, zamówiliśmy pizzę, bo według niego im lepsza pizza, tym lepszy wynik na zawodach. Hmmm. Szykowały się dobre lokaty, bo pizza była pyszna.
Nie, tej największej pizzy nie pożarłam sama - podzieliłam się z Tomkiem i jeszcze dwa kawałki wzięliśmy na wynos.
TRInO w Radzyniu rozwleczone było na 10 km, więc wiadomo, że robiliśmy je w większości samochodowo, ale okolice pałacu i parku pieszo.

 W końcu po jakichś sześciu godzinach od mojego wyjścia z pracy dotarliśmy na miejsce. Byłam zmęczona tym zwiedzaniem i jedyne o czym marzyłam to kąpiel i spanie. Kąpiel okazała się całkowicie nierealnym marzeniem, bo w szkole w ogóle nie było natrysków, a w kranach jedynie lodowata woda. Druga pod rząd impreza, gdzie mogłam zaoszczędzić na mydle.
Ponieważ szkoła była maleńka, więc każdy kawałek podłogi był na wagę złota. Uczestnicy rozkładali się, składali, przenosili, kombinowali i ostatecznie w naszej sali zgromadziła się ekipa "warszawska", czyli my z Tomkiem, Karolina, Krzysztof, Paweł, Jacek, Agnieszka i Michał. A do kompletu Hubert z PKŻ. Zacny zestaw. A jak się okazało w nocy, także niestety chrapiący, przy czym w chrapaniu prym wiódł Chrumkajacy.
Piesze pięćdziesiątki  w sobotę odprawę miały o nieludzkiej szóstej z hakiem godzinie. Oczywiście jak zaczęli się zbierać, to już nie dało się spać, nawet jeśli starali się zachowywać cicho. Tomek z Barbarą startowali jakoś w miarę na początku stawki, więc już wstałam, żeby im pomachać na drogę. Nasza odprawa przewidziana była dopiero na godzinę 9.30. Spokojnie zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy plecaki i snuliśmy się po bazie. W międzyczasie nasłuchaliśmy się jaki ten Jaszczur jest trudny w porównaniu z innymi tego typu imprezami - dużo punktów kontrolnych, wycinki do dopasowania, zadania pomiarowe i rysunkowe. Robiłam coraz większe oczy, bo dla mnie, która chodzę głównie na tradycyjne marsze na orientację, była to najzwyklejsza rzecz w świecie. Mi dziwne to wydaje się raczej, że na trasie np. 50 km jest tylko dziesięć PK, a między punktami można chyba umrzeć z nudów.
W końcu nadeszła pora i na naszą skromną dwudziestkę piątkę. Dostaliśmy mapy i ... odetchnęłam z ulgą. Całe gadanie o trudności map można było między bajki włożyć. Dopasowywanie wycinków do zaznaczonych prostokątów, spod których widać treść mapy, to żadne dopasowywanie, nawet jeśli na wycinkach jest lidar. Umówmy się - dopasować to by trzeba było, gdyby miejsca wycinków nie były zaznaczone na mapie głównej, a tak to było tylko wstawienie na miejsce. Najciekawsze wydały mi się zadania rysunkowe oraz etymologia pociągów, bo nie ogarniałam co pociąg ma do rzeczy. Bardzo byłam ciekawa jak autor będzie oceniał rysunki.
Wariant przejścia wybraliśmy zgodny z ruchem wskazówek zegara i chyba większość tak postąpiła. Bałam się, czy moje nogi wytrzymają tempo Krzysztofa, czy też będę musiała, jak na Grassorze, podbiegać co chwilę dla rozruszania mięśni. Dało radę, a może Krzysztof szedł trochę wolniej niż zwykle?
Pierwszy PK to pytanie o kolor krzyża, który ewidentnie był szary i tylko autor trasy (jak się okazało na mecie) widział w nim biały. Ale może oglądał ten krzyż sto lat temu, świeżo po malowaniu? Drugi punkt - rysunkowy. Przy ruinach wiatraka zastaliśmy grupkę uczestników, którzy zastanawiali się jak rozumieć polecenie "rzut pionowy od SSE". Na rzutach niespecjalnie się znam, ale przynajmniej wiedziałam co to SSE:-) Zrobiliśmy z Krzysztofem dwa rysunki "na brudno", porównaliśmy nasze dzieła i dopiero wrysowałam na kartę startową. Trójka to ambona, do której przez długi czas prowadził szlak. Ambonę zresztą zobaczyliśmy już z daleka, a pewność, że to ta właściwa, dały nam kłębiące się pod nią, przed nią i za nią grupy zawodników. Na czwórkę postanowiliśmy nie iść za wszystkimi, tylko skrócić sobie, idąc cały czas dokładnie na północ. W miejscu, gdzie powinien być punkt nie było ani budynku, ani odchodzącej od szlaku ścieżki.  Niby jakiś lampion wisiał na rachitycznym drzewku, ale nawet po złej stronie szlaku, więc mieliśmy mieszane odczucia względem niego. Postanowiliśmy iść dalej, bo może jeszcze za wcześnie. Im dalej, tym bardziej teren się nie zgadzał, wróciliśmy więc do tego problematycznego lampionu. W międzyczasie dotarła tam grupa pięćdziesiatkowiczów, w tym zaprzyjaźnieni Edyta i Sławek. Wszyscy spisywali ten niepasujący lampion, więc i my też. Ostatecznie nie znaliśmy zwyczajów budowniczego - może ma taki luźny stosunek do rozstawiania punktów i nie ma się co za bardzo sugerować mapą?
Dalej ruszyliśmy razem, bo przez kilka punktów trasy się nam pokrywały. O piątce nie ma co pisać, bo banał, za to potem wreszcie pierwszy wycinek. Lidarowe linie okazały się krzyżówkami rowów i dróg. Najpierw natrafiliśmy na punkt pięćdziesiątkowy, po nasz trzeba było wejść głębiej  w las. Z punktu zniosło nas na asfalt, chociaż planowaliśmy od razu iść ścieżką równoległą do linii wysokiego napięcia, a potem pod linią. Skoro jednak byliśmy już na asfalcie, to z pół kilometra przemaszerowaliśmy nim, a potem wbiliśmy na pierwotnie planowaną trasę. Szóstka miała stać na końcu wąwozu z ciekiem wodnym. Już z daleka obstawiałam koniec zagajnika, ale Krzysztof bardzo chciał podejść do strumyka dużo wcześniej. Jeszcze nie jesteśmy w tak zażyłych stosunkach żebym rzucała się z płaczem na ziemię, że moja racja jest najmojejsza, więc przystałam na propozycję i wlazłam za nim w zielska, trawska, pokrzywy i inne chaszcze. Edyta, Sławek i Łukasz (?), którzy szli kawałek za nami automatycznie też skręcili w naszą trasę. Koryto rzeczki okazało się suche i przechodnie, choć chwilami zdradliwie miękkie. Z nieznanych mi powodów grupa zupełnie nie chciała iść na ten koniec wąwozu, co to moja racja najmojejsza, więc ruszyłam sama, sprawdzić czy jednak się nie mylę. W końcu poszli za mną. No i oczywiście  do punktu można było dojść wygodnie drogą od strony zagajnika, ale kto powiedział, że musimy iść na łatwiznę?
Na siódemkę szliśmy już sami, bo mieliśmy różne punkty do zaliczenia. Mieliśmy wybór - iść wzdłuż prądu lub wody. Wybraliśmy wodę i to był nasz błąd. Woda, jak wiadomo, jest mokra i jak zrobi się za szeroka, to suchą nogą nie przejdziesz. Przez jeden rów udało się przeskoczyć, ale kolejny okazał się za szeroki. Wycofaliśmy się więc do linii wysokiego napięcia (czy ona takiego wysokiego była, to nie wiem, ale tak się mówi). Po drodze znowu musieliśmy pokonać rów, ten co przedtem, tylko jakoś wyszło, że w szerszym miejscu. Daliśmy radę, choć ja z krótszymi nogami ryzykowałam kąpielą w brudnej wodzie. Jeszcze tylko łukiem ominęliśmy pole truskawek i już byliśmy przy kapliczce, co to jej kształt trzeba było przerysować. Jak ja się na tej trasie podciągnęłam z rysunków!
Na PK 8 wykoncypowaliśmy iść na skróty. Zupełnie zapomniałam, że babcia wiele razy mi powtarzała: "Kto ścieżki prostuje, w domu nie nocuje". Zamiast troszkę nadłożyć, ale za to iść wygodnie asfaltem, umyśliliśmy sobie, że pójdziemy skrajem lasu i wyjdziemy prościutko na ósemkę. O, sancta simplicitas! Przez pierwszy rów z wodą udało się przeskoczyć, kolejny był za szeroki, więc poszliśmy wzdłuż niego szukając przejścia. Udało się. Omijając podmokłe tereny dotarliśmy do skraju lasu, gdzie planowaliśmy wbić się i dojść do punktu. Stała tam już nasza pięćdziesiątkowa ekipa, z którą niedawno się rozstaliśmy, a w lesie, między bagienkami tkwiła grupa innych uczestników i wyglądało, że nie mogą ruszyć ani w przód, ani w tył. No, ładne kwiatki! Usiłując wydostać się z matni coraz bardziej wychodziliśmy na środek terenu ograniczonego lasem i asfaltem i wcale nie było nam to po drodze. Wykonaliśmy jeszcze jedną próbę dotarcia do lasu, ale i ta skończyła się niepowodzeniem. Praktycznie nie pozostało nam nic innego, jak jakoś dotrzeć do pogardzanego wcześniej asfaltu i naokoło, szlakiem, jak cywilizowani ludzie dojść na punkt. Umęczyliśmy się strasznie, straciliśmy masę czasu, ale w końcu dotarliśmy gdzie trzeba.

 Do karty startowej trzeba było wpisać wysokość kopca. Jak bez przyrządów oszacować dokładnie wysokość kopca? Szczególnie jeśli teren z jednej jego strony jest niższy, a z drugiej wyższy? Przyrównując wysokość do wzrostu ustawionych przy kopcu delikwentów wytypowaliśmy z Krzysztofem dwie wartości, wyciągnęliśmy z nich średnią i wynik wpisaliśmy w kartę. A potem zrobiliśmy sobie krótki piknik - kanapki, ciastka, napoje. Aż szkoda było ruszać dalej.
Po ósemce kolejny wycinek - i dojście łatwe i znalezienie nie nastręczające trudności.  Na dziewiątkę poszliśmy kawałek wzdłuż rowu z wodą, ale ponieważ ciężko idzie się po wysokich trawach (żeby tylko trawach) odbiliśmy na porządną ścieżkę, a nawet drogę i naokoło, ale wygodnie dotarliśmy do punktu. Przygoda z PK 8 nauczyła nas, że czasem lepiej iść dłuższą drogą, ale w ogóle drogą, a nie bezdrożami. Dziewiątka to już trzeci punkt z rysunkiem, więc doświadczona stworzyłam szybko małe arcydzieło i polecieliśmy dalej.
Przed nami były jeden po drugim dwa wycinki, a całe przejście po terenie odkrytym. Byliśmy już za połową trasy, słońce niemiłosiernie grzało i w końcu zaczęłam wymiękać. Po pierwszym wycinku zaczęło mi się robić miękko w nogach, aż musieliśmy się zatrzymać. Padłam w cieniu drzewka  i najchętniej już nigdzie bym nie szła.  Izotonik, który zawsze stawiał mnie na nogi, jakoś nie wchodził (za słodki), wyżłopałam więc pół butelki wody, zagryzłam ciastkami i poczołgałam się dalej. To znaczy planowałam się czołgać, ale żeby nadążyć za Krzysztofem, to praktycznie musiałam co chwilę podbiegać. Sił starczyło mi do drugiego wycinka. Nawet jeszcze pierwszy kopczyk spisałam, ale potem oddałam kartę startową Krzysztofowi, a sama padłam na trawę. Nie wyglądało to dobrze. Na szczęście do kolejnych punktów szliśmy wygodną drogą, miejscami nawet zacienioną. Głupio mi było marudzić, więc spięłam się w sobie i szłam, jak mogłam najszybciej. PK 11 i 12 mieliśmy na ścieżce edukacyjnej, ale wcześniej postanowiliśmy wziąć dziesiątkę, żeby potem o niej nie zapomnieć. Wydawało się, że będzie to czysta formalność - wejdziemy w ścieżkę w prawo, miniemy pierwszy domek, a na drugim będzie lampion. Tymczasem ścieżka była dość umowna, a drugiego budynku w ogóle nie było. Przelecieliśmy się ścieżką do mostku i z powrotem, nic nie znaleźliśmy, więc żeby nie tracić czasu, postanowiliśmy wziąć najpierw PK 11 i 12, a potem martwić się o dziesiątkę.  Dwunastki nie mogłam się już doczekać, bo fascynowała mnie ta etymologia pociągów i faktycznie okazało się, że wcale nie chodzi o kolej żelazną. Na jedenastce utknęliśmy. Kiedy doszliśmy pod tablicę informacyjną, już odbywało się tam wielkie liczenie powstańców. Zaczęliśmy i my liczyć. Po drugiej próbie dającej oczywiście inny wynik niż pierwsza, poddałam się. Zresztą każdemu z liczących wychodziła inna liczba. Krzysztof przeliczył chyba ze cztery razy i on decydował, co wpiszemy w kartę startową. Bardzo jestem ciekawa jak organizator wyobrażał sobie podliczanie wyników, dając takie niejednoznaczne zadanie.
Po powstańcach znowu poszliśmy zmierzyć się z dziesiątką. Tym razem Krzysztof wypatrzył lampion wiszący w zaroślach, ale żadnego budynku nie było w najbliższej okolicy. Ponieważ jednak odległość od drogi się zgadzała, przyjęliśmy założenie, że być może kiedyś jakiś budynek tu był, tylko autor trasy nie zauważył jego zniknięcia. Wbiliśmy. Na trzynastkę szliśmy przyzwoitą drogą, tyle że nasz punkt miał być po drugiej stronie sporego rowu i żeby wisiał nie wiem jak widokowo, z naszej drogi nie było możliwości go zauważyć. Postawiliśmy mierzyć odległość od delikatnego zakrętu drogi, przy czym przy skali mapy i delikatności zakrętu i tak mogło nam wyjść jedynie mniej więcej. Na szczęście w wyliczonej odległości  zauważyliśmy szeroki, wydeptany pas prowadzący na drugą stronę rowu, a wiadomo było, że mógł być wydeptany jedynie przez uczestników Jaszczura. Odchodząca ścieżka, przy której miał stać lampion była bardzo, bardzo niewidoczna i prawie ją sobie wymyśliliśmy.
Przed nami był ostatni z wycinków z jakąś dziurą w ziemi. Zaczynałam już iść na autopilocie, jednakowoż nie dało się nie zauważyć, że napotkany lampion wisi stanowczo za blisko od rowu, wzdłuż którego szliśmy - nawet, jeśli kontrolowałam sytuację już tylko ćwiercią mózgu. Żeby wbić się głębiej należało sforsować zbitą ścianę zarośli. Być może było jakieś dogodniejsze dojście, ale zgodnie doszliśmy do wniosku, że nie szukamy dalej i bierzemy co jest, nawet jeśli to stowarzysz.
Do czternastki - naszego ostatniego punktu szłam już tylko i wyłącznie siłą woli. Przy okazji przekonałam się o potędze swojej siły woli, bo tylko raz poprosiłam Krzysztofa żeby zwolnił. Już przed samym punktem dałam mu kartę startową do podbicia, a sama podpięłam się do butelki wody, żeby  nie zaschnąć na ostatnich metrach. Tak prawdę mówiąc zupełnie nie rozumiem dlaczego to ja nosiłam kartę startową, w związku z czym musiałam wdrapywać się na kopczyki, włazić w krzaki i dziury, żeby spisać punkt. To chyba odruch po chodzeniu z Darkiem, który namiętnie gubi karty startowe i trzeba je przed nim chronić.  W każdym razie następnym razem (jeśli będzie następny raz) kartę wcisnę Krzysztofowi.
Ostatni kawałek do mety szliśmy coraz szybciej.  Przed nami wracało kilka osób i jakoś tak automatycznie chcieliśmy ich wyprzedzić. Samą końcówkę, już na asfalcie zaczęliśmy biec i faktycznie udało się wpaść na metę przed pozostałymi zawodnikami. Ja od razu zwaliłam się na materace i padłam bez tchu, Krzysztof spokojnie pomaszerował do sklepu po zimne napoje. Ten to ma zdrowie! Kiedy już troszkę ożyłam, "wykąpałam się" w misce lodowatej wody, wzięliśmy sobie po butelce piwa i żeby nie pić na terenie szkoły, poszliśmy za stodołę, na miejscówkę z widokiem na mokradła.  Jakby było nam tego widoku mało. Potem zjedliśmy pyszną zupę "Forszmak" i czekaliśmy na powrót z pięćdziesiątki kolejnych zespołów naszej ekipy.
Najpierw zjawili się Barbara z Tomkiem, potem Paweł z Jackiem (niepiesi), na Karolinę czekaliśmy dość długo, a na Chrumkających nie doczekaliśmy się wcale. Podobno wrócili.
Ponieważ Tomek twierdził, że czuje się na siłach prowadzić samochód, postanowiliśmy od razu wracać do domu. Od razu nie znaczy bezpośrednio, bo zahaczyliśmy znowu o Radzyń, dostarczając przy okazji Darkowi  Barbarę. 
W niedzielę rano od Pawła dowiedzieliśmy się, że nasza stowarzyszona ekipa przyszalała i zdobyliśmy aż trzy puchary - Tomek z Barbarą jeden, Paweł z Jackiem drugi i o dziwo - ja z Krzysztofem trzeci. I trzeba było zostać do niedzieli, a nie wracać od razu. Takie zaszczyty nas ominęły, bo puchar z drugiej ręki to już nie to samo. A taka okazja żebym na dwudziestce piątce dostała puchar już się może nie powtórzyć, bo jednak większość tych imprez oparta jest na bieganiu, a w bieganiu to ja jestem cienias.
A tak maszerowaliśmy przez prawie 33 kilometry:


9 komentarzy:

  1. Nie wiem szczerze mówiąc, co jest dziwnego w fakcie, że Chrumkająca Ciemność nocą chrumka w ciemności... :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak dobrze by poszukac; to w poblizu PJ4 i PK10 znalezc mozna bylo pozostalosci budynkow. Na mapie jeszcze sa :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy pierwszym szukaniu nawet znalazłam jakiś podejrzany betonowy kamień, który mógł być podmurówką, ale wtedy nie zajarzyłam.

      Usuń
  4. No i w końcu nie dowiedziałem się o co chodziło z etymologią pociągów :-(

    Leśny D.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No bo nie chodziło o pociąg, tylko o to, że ptaki ciągną (czyli lecą).

      Usuń
  5. Na to bym nigdy nie wpadł... Leśny D.

    OdpowiedzUsuń