wtorek, 25 lipca 2017

Wściekle gorąca Jatka

Wyjazd na Jatkę odbył się w sposób ustalony tradycją: spotkanie pod Instytutem, TRInO i pizza. Tym razem z trin wybraliśmy Wąchock - tak żeby było śmieszniej jak może spotkamy sołtysa.

Pogoda co prawda początkowo była mało sprzyjająca zwiedzaniu, bo padało i po pierwsze punkty robiliśmy szybkie wypady z samochodu, ale prognozy mówiły, że po siedemnastej ma się przejaśnić. Postanowiliśmy więc najpierw zjeść, a potem robić resztę trasy (jak pogoda pozwoli) już pieszo.
Faktycznie przestało padać (prawie całkiem) i mogliśmy zaliczyć przyjemny spacer. Potem, w Jędrzejowie, zrobiliśmy zakupy spożywczo-rekreacyjne i pojechaliśmy już bezpośrednio do bazy.
Jak przystało na speców od orientacji, zgubiliśmy się u celu podróży i nie mogliśmy trafić do szkoły. Za to mieliśmy okazję zwiedzenia okolicy i nawet trochę rozglądaliśmy się za lampionami, żeby ewentualnie mieć łatwiej następnego dnia. Niestety, jakoś na żaden nie natrafiliśmy.
W bazie było już sporo uczestników, ale nie na tyle, żeby nie znaleźć porządnej miejscówki na sali gimnastycznej i nawet na dwa materace się załapaliśmy. Pobraliśmy nasze pakiety startowe, organizatorzy pokazali gdzie co jest i z czego można (i należy) korzystać  i tak się od razu poczułam zaopiekowana. Niby ci organizatorzy żadnych cudów nie robili, a jakoś tak biła od nich życzliwość i zaangażowanie w to, co robią. To mi tak bardzo kontrastowało z Jaszczurem, gdzie każdy radził sobie sam, pakietów nie było, a organizator sprawiał wrażenie wyluzowanego do maksimum.
Wieczór spędziliśmy na integracji i rozmowach o biegach, marszach i maratonach na orientację. Czyli bardzo fachowo i branżowo. Tak było sympatycznie, że mało nie zapomniałam pójść spać, a przecież następnego dnia trzeba było mieć siłę na długi spacer.
Sobota zapowiadała się gorąca, a przynajmniej wszystkie prognozy pogody tak straszyły. Ponieważ ja źle znoszę gorąco, a chodzenie pod górkę mnie dobija, więc od razu założyłam, że idę tylko tyle ile dam radę i ani kroku więcej. Choćby mnie organizatorzy mieli zwieźć samochodem (wiem, że obciach). Ustaliłam z Krzysztofem, że jak wymięknę to rozłączamy się i każde idzie w swoim tempie.
Start nie odbywał się z bazy, tylko jakieś dwieście metrów od niej. Najpierw odprowadziliśmy na start (ale tylko wzrokiem) naszych pięćdziesiątkowiczów, czyli Barbarę z Tomkiem i Agnieszkę z Michałem. My startowaliśmy godzinę po nich. Ponieważ nie mogliśmy już wysiedzieć w bazie, więc na miejsce startu wyszliśmy trochę wcześniej, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć start rowerzystów. W końcu nadeszła nasza kolej. Pobraliśmy mapy, ustaliliśmy kolejność zaliczania punktów, odbyło się wspólne odliczanie do startu i poooooszliiii....
Zaczęliśmy od PK 22. Na punkt szła nas spora grupa, ale zanim doszliśmy na miejsce utworzyły się podgrupy oraz jednostki atakujące w pojedynkę. Jeden taki jednostek zasuwał przed nami i przecierał szlak. Ponieważ nie znaliśmy zdolności nawigacyjnych jednostka,  na wszelki wypadek nie sugerowaliśmy się tym gdzie idzie, tylko pilnie patrzyliśmy w nasze mapy. Do punktu teoretycznie można było pójść skrótem od asfaltu, ale praktycznie po drodze najpierw było pole zboża, a potem pasy jakichś krzaków wyglądające na nieprzechodnie. Wszyscy karnie nadłożyli drogi i doszli drogami. Do PK 16 prawie cały czas asfaltem. U celu czekał piękny drewniany kościółek. Ja już byłam wykończona żarem lejącym się na moją głowę z góry i niestety bardziej byłam zainteresowana wodą, cieniem i możliwością przycupnięcia na chwilę niż podziwianiem zabytku. Rzuciłam tylko okiem do środka, ale obejść dookoła już mi się nie chciało. Teraz żałuję.
Do PK 19 wreszcie poszliśmy polami i przynajmniej nie biło żarem od spodu, a nawet chwilami były lekkie przeciągi. Ponieważ Krzysztof chciał potrenować bieganie pod górkę, miał wreszcie okazję się wykazać, bo po asfalcie jakoś nie chciał.  Już miałam nadzieję, że pobiegnie sobie i zapomni o mnie i będę mogła dalej wlec się krok za krokiem, ale nie. Czekał na mnie i nie zostało mi nic innego jak sprężyć się i zasuwać ile sił w nogach.  Bo wiecie - leźć samemu powoli, to jednak inaczej niż iść z kimś i mieć wyrzuty sumienia, że się opóźnia i psuje komuś wynik. Na dziewiętnastce czekały na nas baniaki z wodą, więc napiłam się ile wlazło, uzupełniłam wodą wszystkie posiadane pojemniki, nalałam do czapki i za koszulkę i poszliśmy dalej.


W drodze na osiemnastkę tak zasuwaliśmy, że udało nam się wyprzedzić męsko-męską ekipę, aczkolwiek - nie powiem - kosztowało mnie to trochę wysiłku. Ale za to jaka satysfakcja. Kiedy byliśmy już blisko osiemnastki, zauważyliśmy, że wzdłuż strumyka, na którym miał być punkt, błąka się grupa uczestników, w tym jednostek, którego od samego startu mieliśmy na horyzoncie. Punkt opisany był jako betonowa przegroda na rzece i wydawało mi się, że niemożliwością jest przegapienie czegoś takiego. A jednak. Minęliśmy przegrodę i choć czuliśmy, że już jesteśmy za daleko, jakoś tak ciągnęliśmy w stronę grupy, no bo skoro wszyscy szukają dalej, to może coś jest na rzeczy? W końcu postanowiliśmy wrócić do zakrętu ścieżki przeczesując po drodze zarośnięty strumyk, z tym, że Krzysztof przedarł się na drugą stronę i wypatrywał stamtąd. I faktycznie, po chwili, od drugiej strony zauważył lampion. Trochę czasu na tej przegrodzie straciliśmy, zmarnowało się nasze przeganianie konkurencji, ale z kolei my dogoniliśmy jednostka.
Z 18 do 24 było w pieron pod górę. Namówiłam Krzysztofa żeby znowu sobie pobiegł i znowu miałam nadzieję, że mnie zostawi i z rozpędu poleci dalej, na kolejne punkty. I znowu się zawiodłam. Szłam sobie powolutku, noga za nogą, a jak w końcu wylazłam na górę zobaczyłam, że wciąż stoi przy kurhanie. No co za uparty człowiek! Okazało się jednak, że to nie upór, tylko zgroza tak go wmurowała w miejsce. Krzysztof zgubił kartę startową! Ponieważ organizator brał taką opcję pod uwagę, było ustalone, żeby punkty odbijać na mapie, bo zagubioną kartę może znaleźć inny uczestnik i donieść na metę. Mimo to, zrobiło się trochę smętnie. Na pocieszenie przy punkcie znowu czekała na nas woda, więc zrobiliśmy krótki postój, żeby uzupełnić zapasy, coś przekąsić i mieć czas otrząsnąć się po stracie karty. Z tego wszystkiego Krzysztof nawet na mapie zapomniał się podbić i musiał wracać jak już uszliśmy trochę na kolejny punkt. Ja w tym czasie postanowiłam pognać do przodu, żeby nie robić za hamulcowego, a że droga prowadziła wyjątkowo w dół, więc fajnie się biegło. Na dole, już blisko asfaltu natknęłam się na ekipę organizatorską, która samochodowo robiła inspekcję trasy, w myśl zasady, że pańskie oko konia tuczy. Pocieszyli mnie, że do punktu żywieniowego już stosunkowo niedaleko, a tam czeka na nas basen z zimną wodą i kurtyna wodna. Wobec takiej perspektywy zdusiłam w sobie chęć zabrania się z organizatorami do bazy, choć było to bardzo kuszące, aczkolwiek nie wiem czy realne, bo bynajmniej nie proponowali podwózki:-)
PK 28 miał być na ogrodzeniu cegielni. Można było tam dojść asfaltem, albo próbować  wcześniej 
się jakoś przedostać wzdłuż ogrodzenia. Niby była jakaś droga w słusznym kierunku jeszcze przed asfaltem, ale bo to wiadomo czy nie kończyła się na stodole gospodarza? Po Jaszczurze miałam lęki przed skracaniem drogi. Zeszłam więc na asfalt i tam poczekałam na Krzysztofa. Okazało się, że aby dojść do punktu, trzeba było okrążyć pół wsi i nadłożyć najmarniej z kilometr, a jak potem się dowiedziałam, droga, którą beztrosko zlekceważyłam, dawała spory skrót. Za to w ramach rekompensaty spotkaliśmy Barbarę i Tomka, którzy też mieli ten sam punkt. Tomek twierdzi, że ledwo nas dogonili, bo tak zasuwaliśmy. No nie wiem - mi się wydawało, że lezę już ostatkiem, ale faktycznie wciąż usiłowałam nadążyć za Krzysztofem.
Kolejnym punktem miała już być upragniona remiza strażacka z wodą do picia, polewania i pływania - jak kto sobie życzy. Większość trasy od cegielni do remizy wiodła asfaltem i znowu pod górę. Ja nie wiem jak organizatorom udało się tak zbudować trasę, żeby ciągle było tylko pod górę, a jedynie raz w dół. Przecież to przeczy wszelkim prawom przyrody i zdrowemu rozsądkowi!
Jakoś doczłapałam. Na widok kurtyny wodnej nawet znacząco przyspieszyłam kroku i z rozkoszą stanęłam w strumieniu wody. Pełna ekstaza! Miałam jeszcze ochotę wskoczyć sobie do basenu, ale ponieważ wszystkie te atrakcje były w ramach ogólnego limitu czasu, więc szkoda było cennych minut. Gdyby był czas-stop, to na pewno w basenie byłoby pełno. Zdecydowaliśmy się za to na żurek i ciastka oraz kolejny natrysk pod wężem już przy wyjściu w dalszą trasę. Muszę powiedzieć, że wykorzystanie straży pożarnej było genialnym posunięciem, powiedziałabym wręcz - ratującym życie wielu uczestnikom, a już na pewno mi. Kiedy ruszyłam taka doszczętnie przemoczona i zawiał lekki wiaterek, pierwszy raz tego dnia poczułam prawdziwy chłód. Taki do gęsiej skórki. Cudowne uczucie!
Po punkcie żywieniowym mieliśmy do zrobienia jeszcze tylko trzy PK - 30, 29 i 26. To była bardzo komfortowa sytuacja i aż wykrzesałam z siebie nowe siły. Na trzydziestkę szliśmy polami, więc było bardzo przyjemnie. Trochę ścięliśmy drogę idąc przez łan pszenicy, ale tylko po śladach traktora i w ogóle staraliśmy się niemal lewitować nad kłosami. Do samego lampionu była już wydeptana szeroka autostrada i nawet nie trzeba było patrzeć w mapę, żeby trafić. Na 29 znowu sporo asfaltu i chyba to tam robiliśmy za gwiazdy filmowe, tzn, daliśmy się filmować organizatorom jak ładnie maszerujemy:-) A może to było w całkiem innym miejscu? Przed 29 już z daleka widzieliśmy z której kępki drzew wychodzi poprzedzający nas cała drogę jednostek, ale dla przyzwoitości zmierzyliśmy odległość od  odchodzącej w bok  ścieżki do punktu i zgodziło się idealnie. A kilkadziesiąt (albo może i więcej) metrów za punktem znowu zobaczyliśmy jednostka (jak się potem okazało jednostkiem był kolega Dariusz) zastygłego w pozie żony Lota. Był kolejną ofiarą zagubionej karty startowej. Potem dowiedzieliśmy się, że wrócił po nią i nawet znalazł, ale na metę dotarł już po nas. Nie da się jednak ukryć, że przez całą drogę nie byliśmy w stanie go dogonić, mimo, że nieustannie majaczył nam na horyzoncie.
Został nam jeszcze jeden jedyny punkt i niestety droga do niego wiodła nie dość, że asfaltem, to jeszcze pod górę. Gdyby nie wizja końca tej udręki, to chyba siadłabym na środku drogi i rozpłakała się. Parę drzew na krawędzi uskoku (jak głosił opis) zobaczyliśmy już z daleka. To znaczy drzew - tak, uskoku - nie. Najkrótszą drogę do drzew przegradzał nam łan pszenicy i tylko w jego części były ślady po traktorze. Wykorzystaliśmy je, ale dalej już wiódł ślad chyba po zającu albo innym jatkowiczu, bo taki ledwo widoczny był. W akcie desperacji przeszliśmy, starając się nie spowodować większych szkód. Z powrotem wyleźliśmy już miedzą, a przy asfalcie spotkaliśmy rowerzystów, którzy w swej naiwności planowali pod punkt podjechać rowerem. Powodzenia!
Do bazy, o dziwo, było w dół. No, ale w końcu skoro wciąż szliśmy pod górę, to gdzieś trzeba było wytracić tę wysokość. Ostatnie metry nawet przebiegliśmy, bo wiecie - w razie gdyby ktoś filmował, czy zdjęcia robił. Akurat chyba nikt nie filmował i zdjęć nie robił i bieg się nam zmarnował. Na mecie dostaliśmy medale i piwo domowej roboty o wdzięcznej nazwie: "Zasłużone".
Po ok. 30 kilometrach wyglądam jak obraz nędzy i rozpaczy:

Od razu po zdjęciu butów i plecaków poszliśmy na obiad, bo po drodze jakoś nie wchodziły nam zabrane ze sobą kanapki, ciastka i orzeszki, a teraz wreszcie poczuliśmy głód. Kąpiel musiała poczekać na swoją kolej dopiero po naleśnikach i przepysznym cieście. A potem nastąpił tradycyjny sms od Tomka, że cola pilnie potrzebna do podtrzymania życia, więc ruszyliśmy do sklepu. Na szczęście było blisko, a w lodówkach stały różne napoje do wyboru. Zdążyliśmy z zakupami w ostatniej chwili, bo kiedy wróciliśmy do bazy Barbara i Tomek wydawali już ostatnie tchnienie i tylko cola mogła ich uratować.
Potem załapaliśmy się jeszcze na dekorację zwycięzców, w tym także Barbary, która tym razem jako jedyna z nas zdobyła trofeum - drugie miejsce wśród kobiet na TP 50.
Jeszcze tylko pamiątkowa fotka naszej wspaniałej czwórki (bo Chrumkający wciąż byli na trasie) i ruszyliśmy do domu. Za kilkanaście godzin wybieraliśmy się na kolejną imprezę - dwuetapowe "Wakacyjne Serce z Lampionem".



PS
Kartę Krzysztofa znalazłam po dwóch dniach w mojej mapie. Najwyraźniej podczas kilku akcji typu: "potrzymaj mi mapę" dokonaliśmy zamiany egzemplarzy i nie zwróciliśmy na to uwagi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz