czwartek, 20 lipca 2017

Przedjatkowy trening.

Ostatni trening przed Jatką. Oczywiście stowarzyszony i na zetpekach. Trasa dość długa, bo trochę ponad 6 km, ale na Jatce i tak mam mieć jakieś 27 z hakiem, więc nic nie marudziłam. Ponieważ było trochę za ciepło jak na moje potrzeby, więc od razu założyłam, że żadnych rekordów nie biję i robię tyle, ile dam radę.
Zaczęłam od PK 40, choć logiczniej byłoby od 400, ale jakoś mi umknął przy pierwszym spojrzeniu na mapę. Już w połowie odległości do czterdziestki poczułam, że flaczki, co to je zjadłam przed wyjściem, toczą zaciekły pojedynek z moimi flakami i jak niebezpieczne to było, może mnie zrozumieć tylko Darek M.  Nie było zmiłuj, musiałam zwolnić, bo od potrząsania brzuchem przy biegu było tylko gorzej. Już przy CZD dogonił i wyprzedził mnie Andrzej K. i jeszcze tylko zdążyłam zauważyć, w którym miejscu zagłębia się w lesie. Tam gdzie zniknął powinna być ścieżka, ale ponieważ nie było (a przynajmniej ja jej nie widziałam), pobiegłam dalej. Oczywiście pierwsza napotkana ścieżka nie była tą, której szukałam, ale do punktu doszłam sobie rowem. Rzut oka na mapę przypomniał mi o opuszczonym PK 400 i musiałam po niego odbić. Trasa w ogóle zaczęła mi się układać zakosami, bo na 44 na wschód, na 46 na zachód, ale na szczęście punkty łatwe do znalezienia.
Z 46 do 47 dość długi przebieg, bo prawie kilometr, ale za to nie musiałam pilnować odległości, bo punkt miał być tuż przed jeziorkiem i jakbym przeleciała, to jeziorko trudno przeoczyć. PK 45 okazał się tym, o którym jeszcze po drodze opowiadał mi Tomek, że przecudnej urody, w wysokich trawach i faktycznie tak było.  Szłam na niego na azymut i wyszłam idealnie na słupek.
Po 45 musiałam przebić się na drugą stronę dużej ulicy, bo trasa składała się z dwóch połączonych map i jedna mi się właśnie skończyła. W drodze do asfaltu spotkałam Mariusza G., który trasę robił w odwrotnym kierunku.
Druga część trasy była gęściej upakowana punktami i nie było długich przebiegów poza powrotem na metę. Zaczęłam od 123 i od razu natrafiłam na trudności - za nic nie mogłam się wbić we właściwą ścieżkę. Inna sprawa, że na mapie była narysowana jedna, a w terenie były trzy. W końcu ogarnęłam, a na punkcie spotkałam Anię, Barbarę i Tomka. Cieniasy - boją się biegać samodzielnie i muszą grupą. Na następny punkt ewidentnie biegli tam gdzie i ja planowałam, tylko jakby ciut szybciej. Nie mogłam do nich dołączyć, ani się z nimi ścigać, bo flaczki:-( Dogoniłam ich przy 122, bo trzem osobom to chwilę schodzi podbicie kart.
121 był punktem bezproblemowym, za to 119 mnie zmylił. Biegałam w tym terenie już kilka razy i zawsze, ale to zawsze gubię się na 119. Może dlatego, że na mapie punkt jest zaznaczony dwadzieścia metrów od gęstwiny, a w rzeczywistości stoi w zagajniku? Ale żeby być tam tyle razy i nie zapamiętać tego? 120 to charakterystyczne drzewo i były takie trzy obok siebie, ale słupek tylko przy jednym, co wyjaśniało sprawę.  124 prosty, a z niego bliziutko do 125. Bliziutko na mapie, bo okazało się, że słupek stoi po drugiej stronie strumyka, a strumyk za szeroki na moje możliwości. Gdyby to były zawody, to bez zastanawiania się przeszłabym przez wodę, ale tak bez powodu to szkoda nowych butów. Szczególnie, że miałyby tylko dzień na porządne wyschnięcie. Postanowiłam lecieć na mostek, bo poza wszystkim dodatkowe metry to doskonała okazja do spalenia kalorii. Na ostatnim punkcie - 126 dogonił mnie Krzysztof i razem wróciliśmy na metę. Prawdę mówiąc planowałam raczej dojść na nią niż dobiec, ale co mnie będzie każdy wyprzedzał - sprężyłam się i dobiegłam. Pot lał się ze mnie obficie i od czubka głowy do stóp byłam cała mokra. I w sumie nic dziwnego, bo jak się potem okazało zrobiłam ponad 10 kilometrów! I nawet te legendarne endorfiny się pojawiły - przynajmniej z pięć ich było.
Do soboty już nie biegam - leżę do góry brzuchem i regeneruję człowieka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz