Tradycyjnie zaczęłam od zgubienia się, bo oznaczenie przystanków oraz nazwy w rozkładzie jazdy autobusów nie mają nic wspólnego z jakąkolwiek logiką ani sensem. Skoro wysiadłam na przystanku o nazwie Łazienki Królewskie 02, a mieliśmy się spotkać przy 01, to normalne, że uznałam, że wysiadłam za wcześnie i trzeba podejść do następnego. Szłam, szłam i szłam, a tymczasem 01 było tylko po drugiej stronie ulicy. W końcu Tomek telefonicznie ściągnął mnie z powrotem, ale dopiero jak przeszłam już z pół Warszawy.
Łazienek to sobie raczej nie pooglądałam, bo jak Karolina wcześniej zapowiadała, oświetlone są tylko ważne obiekty, a między nimi panuje ciemność. A poza tym, nawet jak by było oświetlenie, to albo się biegnie, albo patrzy. Przynajmniej ja tak mam.
Na mapie praktycznie mieliśmy tylko zielony kolor i plątaninę ścieżek, no i oczywiście niebieskie to co mokre. Ze względu na powagę miejsca (oraz strażników) planowaliśmy skrzętnie korzystać ze ścieżek. Opcja wydawała się łatwa i w miejscach gdzie ścieżek nie było zbyt dużo i gdzie mapa zgadzała się z terenem, to faktycznie wiedziałam gdzie biec, a tam gdzie nagle robiło się gęsto lub niezgodnie po prostu leciałam za Tomkiem. Zresztą i tak głównie leciałam za nim, bo pędził jakby na mecie dawali złote kalesony, a ja miałam zachciewajkę żeby od czasu do czasu zerknąć w mapę. Gdzieś tak naszym tempem biegł Mariusz, bo spotykaliśmy go niemal na każdym punkcie.
Karolina za punkt honoru postawiła sobie chyba zamęczenie nas długimi przelotami, bo trasa (wybraliśmy klasyk) była poprowadzona zupełnie zwariowanymi zygzakami i w sumie na niewielkim terenie nabiegaliśmy koło siedmiu kilometrów. Tylko koło Pałacu na Wodzie przebiegaliśmy cztery razy!
Próbą siły - zarówno fizycznej, jak i charakteru - okazał się odcinek z PK 15 na PK 16 - podbieg Agrykolą. Zaparłam się. Zaparłam się, że nie dam Tomkowi tej satysfakcji, że nie nadążę za nim, siądę i rozpłaczę się. Sapałam jak lokomotywa, szczątki płuc wypluwałam co parę metrów, uda paliły mnie żywym ogniem, żołądek przeżuwałam w ustach, ale i tak najgorsze były męki psychiczne. Jedno moje ja wołało - dość!, ani kroku więcej!, nie chcę!, a drugie perswadowało - dasz radę!, oddychaj miarowo!, już niedaleko!, nie poddawaj się! Ufff, zwyciężyło to drugie ja. Oczywiście, że końcówkę robiłam już takim truchtem, że wszystkie ślimaki mnie wyprzedzały, ale do marszu nie przeszłam! Co prawda przy szesnastce moim głównym problemem było: rzygać, albo nie rzygać? oto jest pytanie!, ale za to jaka satysfakcja...

Sami widzicie jakie te BPK-i są genialne - nawet w Łazienkach można sobie zrobić zawody!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz