czwartek, 14 grudnia 2017

Pracowity Zlot PInO

W tym roku Zlot PInO połączony był z Krajową Konferencją PInO PTTK, jednym słowem - czekały nas wybory nowych władz. Jakoś tak z przyzwyczajenia postanowiliśmy pojechać na całą imprezę, a nie samą konferencję, chociaż cena była dość zaporowa.
- Ale przynajmniej warunki będą luksusowe - pomyśleliśmy sobie.
Ponieważ do Łodzi mamy dość blisko, więc przeczekaliśmy największy ruch na drogach i pojechaliśmy wieczorem. W piątek oczywiście. Zamieszkaliśmy w domku z Chrumkającymi, Pawłem i Zuzą, a domek nadmiernym luksusem nie grzeszył. Szczególną radość sprawiło nam ogrzewanie - farelka osadzona w jakimś betonie czy gipsie. Oprócz grzania miała też dodatkową zaletę - chodziła tak głośno, że całkowicie zagłuszała chrapanie Michała:-)
- Ale co tam, może chociaż wyżerka jutro będzie dobra - pomyśleliśmy.
Wieczorem, żeby dzień się nam nie zmarnował, zrobiliśmy mini InO, a potem, jak wszystkie środowiska, wzięliśmy się za knucie, co zrobić, żeby wygrać wybory.  Sztab, z powodu obfitości miejsca, był w naszym domku. Zgromadziliśmy wszystkich przedstawicieli Mazowsza, zaglądały zaprzyjaźnione ekipy oraz te mniej zaprzyjaźnione, najwyraźniej na przeszpiegi. W końcu ustalono co było do ustalenia, wypito, co było do wypicia, zjedzono, co było do zjedzenia i można było udać się na zasłużony wypoczynek.
Sobotnie obrady miały zacząć się o dziewiątej, był więc czas na spokojne śniadanie oraz powtórkę na kogo głosujemy, a na kogo nie:-) Tradycyjnie zaczęło się od części oficjalnej, czyli wręczania , co komu było do wręczenia, a potem poleciała już wyborcza szopka. Dla mnie to trochę abstrakcja takie śmiertelnie poważne podejście do tych wszystkich władz i struktur, bo prawdę mówiąc czasem więcej z tego szkody niż pożytku. Ja bym tam wolała InO "na dziko". Ale co było zrobić - siedziałam cierpliwie i czułam jak tyłek robi mi się coraz bardziej płaski. Po paru godzinach zaczęliśmy bardziej myśleć o obiedzie niż o kandydatach do władz, co to ich wybrać mieliśmy. Jedni twierdzili, że obiad bedzie, inni, że w programie nie jest przewidziany. No, ale jak to? O suchym pysku do wieczora??? Za takie wpisowe? Okazało się, że tradycyjnego obiadu niestety nie przewidziano, ale zaserwowano nam wybór wszelakich wędlin, dobrych muszę przyznać, ale bez kawałka pomidora, ogórka, czy choćby musztardy jakoś trudno wchodziło. Cieszyłam się tylko, że nie jestem wegetarianką, bo wpierniczałabym suchy chleb:-)

Jedna z przerw w obradach

W końcu udało się dokonać wyboru, przy czym szczególne atrakcje zaserwował nam Piotr, który tuż po wyborze zrezygnował ze swojej funkcji, wprowadzając totalną konsternację w szeregi komisji wyborczej. Po nerwowych konsultacjach - "co teraz?", przeprowadzono wybory uzupełniające i w końcu mogliśmy zakończyć obrady. Cieszyliśmy się, bo wszyscy "nasi", którzy mieli przejść - przeszli, ale i tak głównym tematem rozmów był obiad, na który planowaliśmy udać się do centrum Łodzi, żeby przy okazji zrobić trasę zlotową, co to na nią brakło czasu w ciągu dnia. Zarezerwowaliśmy stolik (a właściwie większość stolików) w pizzerii i grupkami ruszyliśmy w Piotrkowską, którą podzieliliśmy sobie na dwie części - na północ od pizzy i na południe od pizzy. Pierwszą część postanowiliśmy zrobić przed jedzeniem, drugą po.

Kolejne ekipy dołączały do nas

Kiedy już kończyliśmy naszą pizzę, ktoś przyniósł sensacyjną wiadomość, że w bazie odbywa się jakieś przyjęcie i jest niezła wyżerka. Musztarda po obiedzie... Ponieważ już mieliśmy pełne brzuchy, nie spiesząc się wróciliśmy na Piotrkowską i oprócz trasy zlotowej zaliczyliśmy jeszcze część drugiego trino, bo było nam po drodze. Po powrocie faktycznie załapaliśmy się jeszcze na końcówkę śledzików i sałatek, więc jakoś wepchaliśmy je w siebie, bo co się miało marnować. Jak by ktoś myślał, że to już był koniec naszego pracowitego dnia, to się myli! Bardzo się myli! Przecież był do zrobienia jeszcze BPK przygotowany przez Michała jako zlotowa ciekawostka. Wzięliśmy więc Tramwaje w garść (bo mapa była wydrukowana w "Tramwaju"), czołówki na głowę, zebraliśmy chętną ekipę i pooooszli w las. Trochę nas zdziwiło, że mimo BPK-a w lesie stoją lampiony, ale najwyraźniej były już przygotowane na niedzielną trasę. Kusiło nas, żeby je trochę poprzewieszać, ale opanowaliśmy te destruktywne zapędy:-)

Pipnie, albo nie pipnie...

Nie wiem co ja tam mam poustawiane w tym moim telefonie, ale zawsze pipało mi jako pierwszej, nawet jeśli byliśmy jeszcze daleko od punktu. Inni musieli podejść z dokładnością niemal co do centymetra. Chyba jednak wolę bardziej precyzyjnie.
Po powrocie z trasy już nie mieliśmy sił na śpiewy przy gitarze i grzecznie udaliśmy się do łóżek.
Na niedzielne przedpołudnie byliśmy zapisani na tradycyjną leśną trasę z lampionami. Bohatersko wybraliśmy wariant TZ. Przy okazji wyjaśniły się nocne lampiony i była to dojściówka na start etapu.
Mapa składała się ze schematu przejścia i jedenastu wycinków, z których  pousuwano co popadło, a niektóre jeszcze dodatkowo zlustrowano. Jednym słowem - nic do niczego nie pasowało i nijak się miało do tego co mieliśmy przed oczami.  Aaa i jeszcze LOP-ka była.
Pierwsze wycinki szliśmy z Jackiem i Asią, trochę konsultując się i wspólnie kombinując, a potem oni polecieli, a my powolutku dopasowywaliśmy sobie wszystkie rowy, okopy i skarpy, bo w sumie tylko to zostało na wycinkach. O zadaniu oczywiście zapomnieliśmy, ale ogólnie etap potraktowaliśmy bardziej rozrywkowo niż w kategoriach rywalizacji.

Przy jednym z punktów
Po zakończeniu etapu musieliśmy jeszcze wrócić do bazy, oczywiście na nogach, ale w sumie był to przyjemny spacer. Zostało nam jeszcze do dokończenia trino, którego nie mogliśmy zrobić poprzedniego dnia, bo wieczorem skansen, w którym była część punktów, był już zamknięty.
A po obejrzeniu skansenu pojechaliśmy już prościutko do domu.

Ładnie w tym skansenie - polecam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz