To teraz już będzie tylko w skrócie.
Ostatnio jakaś niedobiegana jestem, więc cieszyłam się na tego Mózga strasznie. Tyle, że się zorganizować nie mogłam - zapomniałam gaci do biegania i zostały w domu; między kioskiem, a SKM-ką zgubiłam bilet i musiałam stoczyć nierówną walkę z automatem w pociągu, a po wyjściu z metra nie miałam pojęcia gdzie iść, mimo że na mapie googlowej w komputerze wydawało się to proste. Na szczęście spotkałam Anię i Janusza i oni doprowadzili mnie na start.
Minuty startowe mieliśmy z Tomkiem jakieś takie nieludzkie, już pod koniec stawki. Tomek to tam nic, ale mi groziło, że organizatorzy zbiorą lampiony zanim wrócę na metę.
Rozgrzewka, czyli wystawianie się na słońce.
Jakoś krótkie te trasy zrobili tym razem, bo nasza miała raptem 2,6 km, ale za to 20 PK. Czyli trzeba się szybko orientować. Jak zwykle pierwszy sprawdzian to znalezienie na mapie symbolu startu i wyjątkowo dość sprawnie mi poszło. Do szóstki w zasadzie leciałam bezproblemowo i dopiero kiedy skończyły się zabudowania i dobiegliśmy do górki, zaczęły się schody. No, nie takie dosłowne, bo takich luksusów organizatorzy nie przewidzieli. Od szóstki aż do czternastki biegaliśmy po wysokich trawach, to w górę, to w dół, a co kawałek rosły kępy krzali i drzew i tam były lampiony. Dużo lampionów, bo w pewnej chwili w zasięgu wzroku miałam aż trzy. No i oczywiście pogubiłam się i musiałam latać od lampionu do lampionu i sprawdzać kody. Po łące biegał tłum zawodników i gdybym wiedziała kto jest z mojej trasy, to bym się sprytnie podpięła i nie kombinowała sama jak koń pod górę (oj, pod górę chwilami, pod górę), a tak to musiałam sobie jakoś poradzić. Oczywiście, że dałam radę, ale parę minut straciłam. Potem znowu wbiegliśmy w cywilizację i było łatwo i kiedy tak się cieszyłam, że dobrze wchodzi, dobiegłam do osiemnastki. W pierwszym odruchu chciałam wbiec na schody, bo tak było zaznaczone na mapie, ale nieopatrznie spojrzałam na opisy punktów. Oczywiście, że większości piktogramów nie znam i do tego ciągle mi się mylą, no i wyszło mi, że lampion ma wisieć w rogu żywopłotu. Jako żywo - żywopłotu na schodach jeszcze nigdy nie widziałam, cofnęłam się więc na skwerek, a tam już tłum ludzi przeczesywał teren. Nagle pojawił się Tomek, który swój bieg już ukończył i ruszył mnie szukać. Przydał się, bo podpowiedział, że punkt jest jednak na górze. Faktycznie był. Pozostałe dwa PK to już była formalność, a do mety pognałam ile fabryka dała, żeby choć parę sekund nadrobić. Jakiś dżentelmen widząc moją desperację nawet ustąpił mi miejsca przy stojaku i pozwolił odbić się przed nim. Pełna kultura.
Ostatnie metry przed metą.
W wynikach szału oczywiście nie ma, ale taka całkiem ostatnia to nie byłam, coś koło dwudziestu osób przegoniłam. Szkoda tylko, że mnie przegoniło ponad pięćdziesiąt. C'est la vie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz