Wytrzeszczaki to kuzyni Niepoślipki :-)
W bazie oprócz organizatorów powitali nas jedynie dzik i lis, ale do wieczora parę osób przyjechało, łącznie z Chrumkającą Ciemnością. Warunki do spania byłyby luksusowe, bo na sali gimnastycznej mogliśmy skorzystać z mięciutkich materacy, niestety - upał panował nieziemski i ciężko było zasnąć w takich warunkach.
Powitała nas taka ekipa.
W sobotę rano w bazie zrobiło się tłoczno, bo przybyła cała reszta uczestników. O ósmej dostaliśmy mapy, a pół godziny później wywieziono nas autokarem w siną dal i porzucono w lesie.
Na starcie.
Mój optymizm co do tych zawodów był mocno ujemny. Strasznie nie pasowała mi pogoda. Przy panujących temperaturach to ja umieram nawet siedząc i gdzie mi tam do szybkiego marszu, czy biegania? Tymczasem Tomek początkowo hurraoptymistycznie wybrał do zaliczenia punkty oddalające nas od mety, czyli 92, 68, 93, 58 itd. Na szczęście jeszcze przed wymarszem przyszło opamiętanie i stanęło na tym, że 92 i 68 odpuszczamy. Postanowiliśmy zacząć od 58, podobnie jak wielu innych uczestników. Początkowo ruszyliśmy za wszystkimi (biegiem!), ale przecież nie będziemy tak latać kupą, więc jak najszybciej się dało, skręciliśmy w boczną drogę. I to okazało się naszym błędem, wielkim błędem. Oczywistym jest, że ścieżki na mapie niezupełnie zgadzały się z aktualnymi, w związku z czym rowu zaczęliśmy szukać nie w tym miejscu co trzeba. Co gorsza w okolicy były różne rowy i czuliśmy się zobowiązani do przeczesania każdego z nich. Podczas tej czynności dogoniła nas Chrumkajaca Ciemność (chodzą, nie biegają), która również w pewnym momencie postanowiła iść na skróty i podobnie jak my wylądowała nie wiadomo gdzie. Na wspólnym szukaniu rowu spędziliśmy 30 minut!
Może tam?
Rozstaliśmy się z Chrumkajacymi i pobiegliśmy (!) dalej, na 93. Początkowo szło nieźle, nawet wyszliśmy na skrzyżowanie, tylko lampionu nigdzie nie było. Rozświetlenie podpowiedziało nam, że skrzyżowanie będzie w sąsiedztwie jakiejś sporej dziury w ziemi i nie powiem - wyczailiśmy dziurę, obok ścieżkę, tylko dla odmiany ścieżka nie chciała się z niczym skrzyżować w rozsądnej odległości od dziury. Znowu dogoniła nas Chrumkająca Ciemność, podobnie jak my bezskutecznie przeczesująca teren. Na kolejnym wspólnym szukaniu punktu spędziliśmy znowu pół godziny.
Tym sposobem mieliśmy już godzinę w plecy, a zaliczone raptem dwa punkty. Pożegnaliśmy Chrumkających gorzko-ironicznym "do zobaczenia na następnym punkcie" i pobiegliśmy dalej.
PK 93
Punkt 81 na szczęście nie zatrzymał nas na dłużej, bo inaczej chyba byśmy się już załamali. Zgodnie z obietnicą stał przy ogrodzeniu i nie było problemu ze znalezieniem go. Nabraliśmy nadziei, że nie spotkamy się kolejny raz z Chrumkającą Ciemnością:-) I nie dlatego, że coś do nich mamy!
Do 77 wiodła prosta, elegancka droga, co niestety było równoznaczne z tym, że musimy pokonać ją biegiem. Tymczasem robiło się coraz bardziej gorąco, duszno i parno. Biegłam sapiąc jak mała lokomotywa i czułam, że nic dobrego z tego nie będzie.
PK 77 zaliczony!
Jeszcze walczyłam, jeszcze się nie poddawałam i na hasło: biegniemy? zerwałam się do lotu. I to był mój ostatni taki spontaniczny zryw, bo mi się woda w chłodnicy zagotowała (wiem już, co czuje samochód w takiej sytuacji), gęba zrobiła się czerwona jak burak, łapałam oddech jak ryba wyciągnięta z wody, a nogi przestały nieść.
- Dość! Więcej nie biegnę, bo się przegrzałam - zakomunikowałam i zwolniłam do marszu. Najchętniej padłabym na pysk w jakąś kałużę, tyle, że pod nogami był tylko suchy jak pieprz piach. Mimo kryzysu punkt 94 udało się zdobyć.
Punkt na skrzyżowaniu.
Po dziewięćdziesiątce czwórce zaczęliśmy zbliżać się do cywilizacji i przed nami pojawiły się pierwsze zabudowania. Od razu się ożywiłam, bo to oznaczało studnię lub szlauf i możliwość zmoczenia czapeczki. Moczenie czapeczki przybiera w moim przypadku różną postać, czasem dość egzotyczną, ale tym razem tylko wpadłam na podwórko z okrzykiem: wooody!!!, pognałam za gospodynią do budynku gospodarczego, nalałam do czapki wody po brzeg i nałożyłam na głowę. Ufff, co za ulga! Jaki miły chłodek!
- A co tu tak co chwilę ktoś biegnie z plecakiem i papierami w garści? - odpytała gospodyni, więc krótko jeszcze musiałam zeznać, co to jest ta cała orientacja i że wbrew pozorom, to wcale nie wariaci biegają, tylko chwilami całkiem normalni i poważni ludzie.
Po ochłodzeniu się od razu nabrałam animuszu i ostro ruszyłam dalej. Nawet biegiem. Niestety, już dobiegając do skraju lasu, na jakiejś bruździe coś mi pyknęło w kostce i przy każdym kroku czułam jakby szpilka wbijała mi się w staw. Popsikałam nogę ketonalem w spraju, ale najwyraźniej moja wiara w jego skuteczność jest zbyt mała, bo nie poczułam większej różnicy. Iść się niby dało, truchtać trochę też, ale nie wiadomo jak długo.
Odpadnie mi ta noga, czy nie odpadnie?
W sumie to i tak nie miałam innego wyjścia jak iść dalej, bo do bazy jakoś wrócić musiałam.
PK 57 dostarczył nam (i pozostałym uczestnikom) mnóstwa raczej negatywnych wrażeń. W miejscu, gdzie spodziewaliśmy się lampionu zastaliśmy Grzegorza z Małgosią czeszących las listek po listku, a po chwili z krzaków powyłazili też inni poszukiwacze.
Gdzie jest ten jar???
Niestety, było tak, jak w Kubusiu Puchatku - im bardziej zaglądaliśmy, tym bardziej punktu nie było. Straciliśmy tam kolejne pół godziny, żeby dowiedzieć się, że punkt stoi chyba z pół kilometra dalej niż mówi mapa. Kierując się wskazówkami szczęśliwców, którzy dotarli tam przed nami, w końcu znaleźliśmy lampion.
Ponieważ i moja noga i moja wydolność były z lekka podupadłe, postanowiliśmy rozdzielić się - Tomek miał pójść trasą ambitniejszą, ja jak najkrótszą. Ostatnim punktem, który zdobyliśmy razem był PK 82, czyli grab. Żadne z nas nie miało pojęcia jak wygląda grab, ale łudziliśmy się, że przynajmniej będzie albo jakoś bardzo inny w wyglądzie, albo chociaż w rozmiarze. Tymczasem okazało się, że lampion wisiał na najzwyklejszym, niczym nie wyróżniającym się drzewku.
Ja grab, ja grab. Wisła, jak mnie słyszysz?
Na punkcie 82 nakręciliśmy ostatni wspólny filmik, Tomek pomachał mi i poooszedł. Chyba na PK 76. Ja tymczasem wróciłam na skraj lasu i tym skrajem podążałam do Marynopola. Teoretycznie brzegiem lasu wiodła ścieżka, ale praktycznie był to pas pokrzyw sięgających do pasa. Po chwili nogi piekły mnie jak przypalane na ruszcie, ale tłumaczyłam sobie, że to tak dla zdrowotności. Już po kilkunastu metrach okazało się, że pokrzywy to mały pikuś - zaczęło grzmieć i straszyć burzą. Burzy to ja akurat trochę się boję, szczególnie sama i do tego mając do wyboru tylko schronienie się w lesie albo na pagórku, przez który musiałam przejść. Nerwowo zaczęłam rozglądać się za jakimś zagłębieniem terenu, gdzie mogłabym paść w razie piorunobicia, przypominałam sobie wszelkie znane zasady, mity i zabobony dotyczące zachowania się w czasie burzy i usiłowałam wydłubać z nich jakieś rozsądne rozwiązanie. Najrozsądniejsze wydało mi się szybkie dotarcie do wsi i w najgorszym przypadku wdarcie się komuś do domu. Mimo braku tchu przyspieszyłam i gnałam przed siebie. Burza jakoś rozeszła się po kościach, a ja dotarłszy do asfaltu musiałam przysiąść na moment na przystanku autobusowym żeby opanować zadyszkę i roztrzęsienie. Przy okazji zjadłam batona, zapiłam izotonikiem i świat od razu wydał mi się przyjaźniejszy. Punkt 69 miał stać w lasku. Jak zobaczyłam ten lasek, to od razu przypomniał mi się kawał:
- Józek, podobno wczoraj napadli cię w lesie i pobili?
- Oj, taki tam las - trzy drzewa na krzyż!
No, to tu też były trzy drzewa na krzyż, ale przynajmniej lampionu nie trzeba było szukać. Wychodząc z lasku spotkałam Grzegorza i Małgosię i korzystając z obecności istot ludzkich, poprosiłam o cyknięcie fotki - w końcu dokumentacja musi być.
Z drugiej strony lasek też się tak szybko kończył.
Kolejnym z moich zaplanowanych punktów był 65 - łatwiutki, bo przy samym asfalcie. Zresztą z daleka widać było porzucone przy drodze rowery, więc ich właściciele musieli buszować gdzieś w pobliżu. Tak z połowę drogi do punktu to nawet przebiegłam, bo niespodziewanie okazało się, że moja kostka woli trucht niż szybki marsz i jakoś mniej wtedy kłuje.
Punkt w wyrobisku.
Do PK 46 można było iść dalej asfaltem albo polną drogą, co odległościowo było porównywalne (może asfalt miał lekką przewagę), ale ja miałam już tak dość twardego pod stopami, że wolałam "drogą pylistą, drogą polną..." Niespecjalnie spieszyłam się, bo mnie ciężkie powietrze zatykało i kiedy ponownie wyszłam na asfalt, w oddali zobaczyłam plecy Grzegorza i Małgosi, którzy idąc asfaltem wyprzedzili mnie. Dogoniłam ich na skraju lasku i razem szukaliśmy skrzyżowania ścieżek.
Potem należało podjąć ważką decyzję - iść na 33, czy na 74. Do ostatniego rozwidlenia miałam dylemat, na który punkt iść, ale w końcu zdecydowałam się na 74. Jakoś wydawało mi się, że tym wariantem będzie bliżej do mety, a jak najszybsza meta była moim upragnionym celem.
Zaczął dopadać mnie lekki kryzys, zwolniłam więc trochę. Zresztą punkt na skraju lasu wydawał się łatwiutki, toteż zakładałam, że nie stracę tam dużo czasu.
Na skraju lasku - brzmiał opis kolejnego punktu.
Dobrze powiedziane - na skraju, ale osobiście wolałabym żeby była podpowiedź: na wschodnim skraju, na północno-zachodnim skraju itd. Oczywiście, że poszukiwania rozpoczęłam od dokładnie przeciwległego skraju niż ten z lampionem. Mało tego - przeszłam obok lampionu o jakieś pięć metrów i nie zauważyłam go i dopiero drugi obchód wszystkich skrajów lasu (już w towarzystwie tłumu przybyłych w międzyczasie poszukiwaczy) przyniósł oczekiwany rezultat.
Na PK 79 pobiegliśmy sporą grupą pieszo-rowerową. To znaczy rowerzyści pojechali, bo co mieli biec. Punkt opisany był: skrzyżowanie u góry i faktycznie trzeba się było wdrapać na skarpę.
Wspinaczka.
Po podbiciu punktu grupa podzieliła się na idących na 63 oraz idących na 78. Ja zgodnie z wcześniejszymi założeniami ruszyłam w kierunku 78. Uszłam kawałek, nie spodobał mi się kierunek drogi, wróciłam, weszłam w drugą drogę, ale ta nie spodobała mi się jeszcze bardziej. Podobnie nie spodobała się dwóm innym zawodnikom, bo gdy ja w nią wchodziłam, oni już zawracali. Problem z wyborem ścieżki był dobrym pretekstem do nawiązania nici porozumienia i wspólnie ustaliliśmy, że idziemy moją pierwotną ścieżką i albo doprowadzi nas na 63, albo na 78 - innej opcji nie braliśmy pod uwagę. Po chwili droga nabrała pożądanego przez nas kierunku i doprowadziła w okolice PK 78, co to miał się znajdować nad wykrotem. Ze zdziwieniem skonstatowałam, że jedyna w grupie wiem co to wykrot, ale może w ich środowiskach wykrot nie jest nadużywany. U nas na Mazowszu jak wszędzie jest płasko i nudno, to wykroty są miłym urozmaiceniem tras. Znaleźć ten wykrot nie było wcale tak łatwo. To znaczy wykrotów to ja znalazłam ze trzy, ale żaden nie był ozdobiony lampionem. Do poszukiwań dołączały kolejne osoby - piesi i rowerzyści. Z takim tłumem wykrot nie miał żadnych szans.
Po wykrocie poszliśmy na czereśnie. Nie - nie na opędy, tylko punkt miał być na czereśni. Poszliśmy w liczbie mnogiej, bo już gdzieś od PK 74 co chwilę mijaliśmy się z kolegą X (no, nie zapytałam jak ma na imię - kolego! - przyznaj się!), aż w końcu zaczęliśmy iść razem.
Świeżo zawiązany zespół idzie na czereśnie:-)
Drzew czereśniowych było do wyboru, do koloru, a co jedno to w większych chaszczach i pokrzywach. Każde szukało według własnego planu, ja oczywiście nie poszłam na łatwiznę i wlazłam tam, gdzie rosły największe zarośla. Poszukiwane drzewo było, co łatwo przewidzieć, najlepiej dostępne z drogi. Kolega X, który wcześniej znalazł lampion pomaszerował dalej, uznając mnie najwyraźniej za zaginioną w akcji.
Już w trakcie mojego buszowania w pokrzywach zaczął padać deszcz, zagrzmiało, błysnęło, a kiedy wyszłam w końcu na drogę zaczęła się porządna ulewa. Jakie to było odświeżające! Jakie przyjemne! Na myśli mam oczywiście deszcz, a nie błyskawice i grzmoty, bo za tymi nie przepadam. Po chwili byłam kompletnie przemoczona, ale czułam, że wstępują we mnie nowe siły. Przyspieszyłam i wkrótce dogoniłam mojego towarzysza niedoli.
Droga bardzo szybko zamieniła się w rzekę.
Punkt 61 był łatwy i szybko go załatwiliśmy, za to ja byłam już tak zakręcona, że na karcie startowej zamiast wpisać kod z lampionu zaczęłam wpisywać numer punktu. Poza tym moja karta startowa chciwie chłonęła wodę, równie spragniona ochłody jak ja.
To już przedostatni punkt.
Żeby dojść z PK 61 na PK 41 najrozsądniej było dojść do asfaltu, ale wtedy trzeba by się kawałek wracać. Nie chciało nam się i postanowiliśmy iść dalej przed siebie. W końcu każda droga gdzieś prowadzi. Nie powiem - nawet doprowadziła nas do miasta, ale w którym miejscu wyszliśmy - żadne z nas nie wiedziało. Na rozświetleniu wypatrzyłam coś, co dla mnie ewidentnie wyglądało jak amfiteatr, a kiedy po odpytaniu tubylców okazało się, że owszem, mają amfiteatr na stanie - byliśmy już w domu. Od amfiteatru do kółeczka z punktem na rozświetleniu był rzut beretem. Oczywiście to wcale nie znaczy, że znalezienie pniaka było łatwe. To znaczy pniaków znalazłam ze dwadzieścia, kolega pewnie drugie tyle, bo szukaliśmy każde po swojej stronie ścieżki, a lampionu ani jednego. W pewnym momencie teren przeszukiwało chyba z kilkanaście osób, a kto znalazł? Dzieciak, który wszedł na pierwszą z brzegu skarpę, a mapy pewnie nawet na oczy nie oglądał. Gdzie tu sprawiedliwość na tym świecie? Oczywiście wszyscy skorzystali z radosnego okrzyku: tu wisi lampion!Czas skurczył nam się dość niebezpiecznie, a do mety było jeszcze ze trzy kilometry. Wszyscy rzucili się biegiem, nerwowo spoglądając na zegarki. Gdyby nie zmęczenie, to te trzy kilometry w moment by się zrobiło, ale jak człowiek już wraca na rezerwie... To była prawdziwa droga przez mękę. Bardzo chciałam zmieścić się w limicie, ale coraz bardziej zostawałam w tyle za wszystkimi. Zabrakło mi jakieś pół minuty i dwa punkty poszły się paść. Trudno.
Wreszcie można usiąść.
W bazie nie zdążyłam się nawet umyć, a już zaczęli wołać na obiad. Tradycyjnego na tej imprezie dzika nie mogłam odpuścić, szczególnie, że żyję już ponad pół wieku na tym świecie, a jakoś nie miałam okazji spróbować dziczyzny. Nooo, nie powiem - dobre było, ale i tak pierogi ruskie były najlepsze - po prostu rewelacja.
Dzik wszamany, my szczęśliwi.
Do szczęście brakowało mi tylko piwa, a okazało się, że sklep jest tuż za płotem. Nie omieszkałam skorzystać. W bazie tymczasem zaczęła się dekoracja zwycięzców. Tomek kręcił filmiki do swojej relacji, ja zaszyłam się z puszką w końcu sali. Z moim marnym wynikiem na nic nie liczyłam. Zdziwiłam się więc ogromnie kiedy Tomek i organizatorzy zaczęli mnie wołać, a potem obdarowywać cegłą, że niby zajęłam drugie miejsce. Próbowałam protestować, ale kto by mnie tam słuchał. Poza tym w życiu wyznaję zasadę - dają, to biorę, biją, to uciekam. Dopiero kiedy po całym zakończeniu poszliśmy do organizatora żeby sfotografować sobie na pamiątkę nasze karty startowe, wyjaśniło się skąd ta moja cegła. Organizator przyjął założenie, że szłam razem z Tomkiem i mamy taką samą ilość punktów. Po przeliczeniu moich zdobyczy punktowych, okazało się, że należy mi się czwarte miejsce i cegłę mam nielegalnie. Na szczęście nie zażądano zwrotu cegły, bo mieli nadmiarowe i tym sposobem mam miłą pamiątkę, a miejsce sobie przerobię na czwarte.
Natomiast mam apel do legalnej zajmowczyni drugiego miejsca - u mnie znajdują się przynależne Ci fanty - płyta "Tadek- Niewygodna prawda", biały kubeczek z czerwonym napisem "Kraśnicki malinowy powiat", krem błyskawicznie odmładzający (ale tylko facetów) oraz dwie puszki napoju dającego poweru i odblaski. W jaki sposób mogę Ci je przekazać? A jeśli nie jesteś zainteresowana przekazaniem, to kremem wysmaruję Tomka, do kubeczka naleję mu napoju, włączę płytę i niech się chłop relaksuje:-)
Moja nielegalna cegła. Kiedyś zapracuję sobie na legalną:-)
Jeśli doczytała(e)ś do końca - pochwal się tym w komentarzu. Dla wytrwałych przewidziana nagroda - okruszek cegły:-)
a na Matni takie fajne ulewy były :) i bieganie po pustyni z piorunami widocznymi w oddali
OdpowiedzUsuńWszyscy przeżyli?
UsuńPodziwiam częstotliwość startów. Ale widzę, że po Mazurskich Tropach przerwa. Pewnie budujecie jakieś etapy na Grillokach w Lucieniu?
OdpowiedzUsuńRaczej sobie zagospodarujemy tę przerwę, tylko mamy dylemat co wybrać:-)
Usuń