Zapisałam się na trasę B, bo bałam się, że w niedzielę będę zmęczona i padnę. Kiedy zobaczyłam mapę mojej trasy, a na niej dystans poniżej trzech kilometrów, to trochę zwątpiłam. Czy opłaca się w ogóle wybiegać na taką krótką trasę? A potem czekać na Tomka, który biegnie na najdłuższą? Nieśmiało zasugerowałam organizatorowi zmianę trasy i na szczęście było przygotowanych tyle map, że mogłam przepisać się na dłuższą. Jedyny problem był taki, że mapy trasy C były bez drożni. Hmmmm… Rzadko poruszam się z takimi mapami - raczej na marszach, a nie biegach. Głupio mi jednak było po tym całym zamieszaniu ze zmianą trasy wybrzydzać na mapę, wzięłam więc co dawali i ruszyliśmy na start oddalony nieco od bazy. Nowością na WesolInO w tym roku jest elektroniczny pomiar czasu, ale taki z "zegarkiem" na ręku, który trzeba przyłożyć do "pastylki" powieszonej na każdym punkcie. Idzie nowe!
Nie taka mapa straszna jak ją malują:-)
Punkt pierwszy ulokowany był za cmentarzem, za górką, blisko dużej ulicy. Pobiegłam gzygzakiem: zachód, północ, zachód. To znaczy chciałam pobiec, ale okazało się, że droga której kawałek musiałam zaliczyć była równiutko pokryta lodem. Rozłożyłam więc ręce i niczym linoskoczek nad przepaścią powolutku dobrnęłam do końca ogrodzenia cmentarza, gdzie mogłam wejść już w las. Co chwilę oglądałam się za Tomkiem, który wystartował tuż po mnie i miał ten sam punkt jako pierwszy. Tomka nie było. Już myślałam, że rozmyślił się albo co, a ten spryciarz wybrał wariant: północ, zachód i tym sposobem ominął lodowisko i miał krótszy podbieg na wydmę. No, ale ja nie idę na łatwiznę. Do tego pierwszego punktu skradałam się z pewną nieśmiałością, no bo bez dróg to jakoś tak inaczej. Udało się jednak trafić bezproblemowo, choć powoli. Na drugi ruszyłam już nieco odważniej ustawiając sobie azymut na kompasie i prąc do przodu po prostej, bez względu na ukształtowanie i przebieżność terenu. Znowu się udało. Z każdym kolejnym punktem szło coraz lepiej i w pewnym momencie zauważyłam, że brak dróg tylko ułatwia, bo skupiam się na obserwacji terenu, a nie liczeniu ścieżek, z którymi to tak różnie bywa.
Jedyny problem jaki pojawiał się przy każdym punkcie to podbijanie go. Zajmowało to dużo czasu, bo najpierw trzeba było wygarnąć "zegarek" spod kilku warstw rękawów, potem znaleźć zwisającą na sznureczku "pastylkę", unieruchomić ją i przyłożyć "zegarek" lub odwrotnie - nie unieruchamiać, tylko złapać i przyłożyć do "zegarka". Jak by nie kombinować, to traciło się cenne sekundy. Gdyby "pastylka" nie była ruchoma, tylko zamocowana na sztywno, szło by dużo sprawniej.
Głupio pobiegłam z PK10 na PK 11, bo zamiast od razu na most, to odruchowo ruszyłam azymutem. Rzeczka niestety nie była zamarznięta i nie dawało się jej sforsować suchą nogą. A potem zaplatałam się w niewidzialne ogrodzenie przed jedenastką, a jak się potem dowiedziałam, nie byłam jedyną osobą, której się to przytrafiło. No bo jak można robić tak zakamuflowany płot?? Tuż przed siedemnastką dogoniłam Tomka, który miotał się w krzakach i nie mógł znaleźć właściwego punktu. Nie wiem z czym miał problem, bo ja idąc za wskazaniami kompasu wyszłam idealnie na lampion. Powrót na metę w sporej części odbywał się po tej oblodzonej drodze, od której zaczynałam, więc tempo drastycznie mi spadło. Ale wiecie co? I tak zajęłam trzecie miejsce! Pierwszy raz w życiu, bo na ogół byłam gdzieś w ogonie. Może zawsze powinnam biegać na mapach bez drożni?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz