niedziela, 27 stycznia 2019

Chomiczówka

I nieubłaganie nadszedł dwudziesty stycznia, a wraz z nim Bieg Chomiczówki. Wcale, ale to wcale jeszcze nie byłam na to gotowa - ani fizycznie, ani mentalnie. Uspakajałam samą siebie, że przecież na trasie nie będzie poganiaczy z pejczami, a jak poczuję, że mam dość, to wcale nie muszę biec dalej. No, niby tak...
Wstaliśmy bladym świtkiem koło ósmej (albo i wcześniej), bo Tomek biegł jeszcze na piątkę (Bieg o Puchar Bielan), więc na miejscu musieliśmy być przed dziesiątą. Pakiety startowe odebraliśmy już w piątek, czyli praktycznie od razu z parkingu mogliśmy iść do szatni (raptem 950 m). Trzeba przyznać, że szatnia była przygotowana perfekcyjnie - dużo boksów, w każdym dyżurujący uczniowie odbierający i wydający worki z rzeczami, a każdy boks opisany, które numery startowe się tam oddają. A worki dla porządku oklejone nalepką z numerem startowym, które to nalepki mieliśmy w pakiecie. Nie wiem czy to norma, bo ja trzeci raz w życiu na biegu i każda pierdołka mnie fascynuje:-)

 Parking-szatnia-start i rozgrzewka zaliczona:-)

Na start piątki nie poszłam z Tomkiem, bo start był oddalony o pół kilometra, a potem musiałabym wrócić do szatni i lecieć tam znowu jeszcze raz, czyli się zmęczyć, albo marznąć czekając na start piętnastki. Wyszłam dopiero jak już musiałam. Tomek po swoim biegu nie wracał już do szatni i spotkaliśmy się tuż przed startem. Kolejna rzecz, która mi się spodobała to koce ratunkowe, które każdy biegacz dostawał na mecie żeby nie tracić ciepła i nie narażać się na przeziębienie. Zastałam więc Tomka pokrytego złotem, ale nie z powodu wygranej, tylko z powodu koca:-)
Po części oficjalnej i rozgrzewce wreszcie padła komenda: START! W tym tłumie byliśmy ustawieni dość abstrakcyjnie, bo tuż za zającem z czasem 1:25, podczas gdy ja martwiłam się, czy w ogóle wyrobię się w limicie 2,5 godziny. Na linię startu podeszliśmy statecznym krokiem, bo przecież w tym tłumie nie dało się inaczej, a i za linią przez dłuższą chwilę nie dało się biec. Mi to akurat pasowało. Cóż, dobre nie trwa wiecznie i w końcu trzeba było przyspieszyć. Ruszyłam truchcikiem i kto chciał, mógł mnie spokojnie wyprzedzić. Nawet nie wyobrażacie sobie ile osób chciało! Nie przejmowałam się i nie przyspieszałam - w końcu musiało mi wystarczyć sił na piętnaście kilometrów, więc co się zarzynać na początku. Po jakichś czterech kilometrach mój organizm dostosował się do wysiłku i zachęcał mnie do zwiększenia tempa. No to zwiększyłam i nawet kilka osób udało mi się wyprzedzić. W połowie trasy nawet nie byłam za bardzo zmęczona, więc jeszcze ciut przyspieszyłam, znowu wyprzedzając kilka osób.. A za połową to już mogłam się pocieszać, że do mety bliżej niż dalej i trzeba przyznać, że to doskonale działało. Na trasie biegu dwa razy spotkałam Tomka, bo w jednym miejscu była długa nawracajka i jak ja w nią wbiegałam, to on już wybiegał. Ale mogliśmy sobie pomachać i to było fajne. Miła niespodzianką był doping Pawła, który namówił nas na ten bieg, też miał biec, ale jakoś mu przeszło i po zaliczeniu Biegu o Puchar Bielan stał już tylko przy trasie i podtrzymywał nas na duchu.

 Trasa biegu - dwie takie pętelki.

Na samej końcówce tak mnie poniosło, że jeszcze przyspieszyłam i na linię mety wpadłam biegiem, a nie truchtem. To znaczy dla kogoś, kto biega trzy razy szybciej niż ja, to pewnie tak nie wyglądało, ale wiem co mówię. Ale najbardziej zdziwił mnie osiągnięty czas - zamiast dwóch i pół godziny jedynie godzina i trzydzieści sześć minut. No i czy ja nie jestem wielka??? :-) Tomek był jakieś dziesięć minut przede mną, dzięki czemu mógł uwiecznić mój wiekopomny finisz.
Po biegu zjedliśmy przydziałową zupkę, podzielili się wrażeniami z Andrzejem i Jackiem, którzy też biegli oraz dopingującym Pawłem, a ponieważ oficjalne zakończenie miało się odbyć za pół godziny, to zostaliśmy żeby zobaczyć jak to wygląda (a nuż, widelec kiedyś coś wygramy:-))  Na koniec odbyło się losowanie nagród i nawet cieszyłam się, że nie mieliśmy szczęścia, bo co ja bym zrobiła na przykład z pakietem na maraton, a wygranej w postaci wizyty u dentysty to już w życiu bym nie chciała. Brrrr....
Wbrew obawom osoby uzależnionej od nawigowania, nawet się za bardzo nie nudziłam przez te piętnaście kilometrów. Tak mi się zawsze wydawało, że bez mapy i punktów kontrolnych to nie ma co robić, bo nogami przebierać można całkowicie bezmyślnie, ale jak to powiadają - inteligentny człowiek nie nudzi się we własnym towarzystwie.

A tak bieg widział przez wizjer kamerki Tomek:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz