wtorek, 29 stycznia 2019

A miało być tak pięknie.

Szybki Mózg wystartował wyjątkowo późno, bo pierwsza runda ruszyła dopiero 23-go stycznia. Całkiem miłe miejsce wybrano na inaugurację - Pole Mokotowskie. Pasowało mi, bo łatwo dojechać i teren nieobcy. Wyjątkowo udało mi się o niczym nie zapomnieć i trafić na miejsce, aczkolwiek dotarłam tam mocno naokoło.
W tym roku Tomek biega w profesjonalistach, ale ja zostałam przy zuchwałych - jak mi się zachce dłuższej trasy, to przecież mogę lecieć na każdy punkt naokoło. Ponieważ start był masowy, a profesjonaliści startowali 10 minut przed nami, jeszcze w bazie Tomek usiłował nauczyć mnie obsługi nowej czołówki, żebym sobie potem sama poradziła. Teoria była prosta - tu włączasz, tu zmieniasz moc świecenia, tak wyłączasz. W praktyce - za nic nie mogłam namacać odpowiednich przycisków i w ogóle nie zauważałam żadnej różnicy czy świeciło mocniej, czy słabiej. W końcu Tomek poleciał, a ja zostałam  z tą teorią. Na starcie udało mi się włączyć lampkę, a Krzysztof coś tam pomajstrował żeby mocniej świeciło. Ja żadnej różnicy nie widziałam, ale nie było czasu na reklamacje, bo ruszyliśmy.
Pobiegłam za tłumem w międzyczasie rozkminiając mapę. Daleko nie pobiegłam. Już po kilkudziesięciu metrach odtańczyłam na zamarzniętym podłożu jezioro łabędzie, a solówkę zakończyłam na niewymawialnej części ciała.
- Trzeba patrzyć pod nogi - pomyślałam i usiłowałam to zrobić. Niestety - moja czołówka ledwo bździła i do tego punktowo. Macałam się więc po głowie usiłując natrafić na te wszystkie przyciski, ale bez skutku. Zdjęłam ustrojstwo i metodycznie wciskałam co tylko się dawało. Jak trzymałam w ręku, to nawet wyglądało, że jakoś to świeci, jak wsadzałam na łeb, dalej g...o widziałam.
- Jak nie zabiję się na lodzie, to na dziurach albo gałęziach - skonkludowałam i powoli, macając przed sobą teren ruszyłam dalej. Tak byłam już zirytowana, że w ogóle nie mogłam myśleć logicznie, więc nijak nie potrafiłam przełożyć mapy na rzeczywistość i nie potrafiłam określić gdzie jestem, bo walcząc z czołówką cały czas się przemieszczałam. Co sobie myślałam, to raczej nie chcecie wiedzieć. Nie używam zanadto wulgaryzmów, bo to rani moje poczucie estetyki, ale to nie oznacza, że ich nie znam - oczytana jestem, więc w myślach użyłam prawie wszystkich na jakie się kiedykolwiek natknęłam.
Po piętnastu minutach od startu udało mi się w końcu dotrzeć na pierwszy punkt. Spieszyć się już nie miałam po co, więc biegłam tylko tyle, żeby nie zmarznąć. Zresztą spróbujcie sobie biegać po ciemku. Tak więc klnąc na czym świat stoi, powoli przemieszczając się w ciemnościach jakoś udało mi się zaliczyć wszystkie punkty i dotrzeć do mety. To byle jak świecące cholerstwo z głowy miałam ochotę wychromolić do pierwszego napotkanego kosza na śmieci, tylko szkoda mi było, bo trochę kosztowało i może Tomkowi się przydać. Ja w każdym razie nawet kijem tego nie zamierzam dotykać. Zupełnie nie rozumiem czemu tak wszyscy zachwalają te kretyńskie petzle, jak to się do niczego nie nadaje. Czołówka to ma się łatwo włączać, świecić mocno i mieć regulowany jednym ruchem strumień światła - bardziej lub mniej rozproszony. Bo co mi po słabym punktowym oświetleniu w ciemnym lesie lub parku???
A wiecie co jest najśmieszniejsze? Na metę wcale nie dotarłam ostania!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz