środa, 28 kwietnia 2021

Nocna Mila z fatalną końcówką

Po pierwszym etapie Warszawskiej Mili padłam, ale nie ma to czy tamto - etap nocny wzywał, więc wieczorem wypełzłam z pieczary i ruszyliśmy do Legionowa.
Tym razem czekał nas start masowy, w kilku grupach. Tomek biegł w pierwszej, ja w drugiej. Już na starcie okazało się, że moja grupa wcale nie jest taka jednorodna i jeśli do pierwszego punktu zamierzam biec za wszystkimi, to mogę się nieco zdziwić u celu. Metodą odpytywania ustaliłam, że im kto starszy, tym bardziej ma ten sam pierwszy punkt co ja, więc nie ma co lecieć za młodymi. Zresztą przecież i tak bym ich nie dogoniła.
Punkt pierwszy był dosyć daleko i zachodziło lekkie prawdopodobieństwo, że zostanę sama na szarym końcu i czarny las mnie pochłonie, więc pędziłam za tłumem ile sił w nogach. Faktycznie zaczęłam zostawać w tyle, ale nie tak znowu na szarym końcu. Po drodze zaliczyłam lampion z nie mojej trasy i choć od razu wydawał mi się za blisko, to dla pewności wolałam sprawdzić. Swoją jedynkę też znalazłam, zwłaszcza, że widziałam gdzie podbiegają osoby przede mną:-) A potem zrobiło się tak jakoś pusto dookoła. Może dlatego, że rozsądniejsi w drodze na dwójkę omijali przeszkody terenowe, a ja jedna darłam po prostej przez jakieś doły i nasypy. Ale przynajmniej wyszłam idealnie na punkt.
Między dwójką a trójką znów zaroiło się od uczestników oraz lampionów, z których żaden nie chciał być moim. Wydawało mi się, że już już powinien być, a tam ciągle jakieś obce. Aż się kawałek wracałam, żeby sprawdzić gdzie jestem. Okazało się, że cały czas szukałam za wcześnie.
Z kolejnymi punktami już nie miałam problemów, szczególnie że po moim azymucie, przede mną, poruszało się kilka osób i w sumie ja tylko sprawdzałam czy dobrze idą, a one znajdowały lampion. W dzień nie cierpię takiego układu, ale nocą tak jakoś lgnę do ludzi:-)
Punkt 1/4/7 odwiedziłam z niemal każdej strony i kurczę, za każdym razem był dla mnie jak nowy. Nawet kod za każdym razem sprawdzałam. Spokojnie można mnie puszczać na trzy, cztery punkty w te i we wte i wcale, ale to wcale nie będzie mi łatwiej.
Tak więc podążając za innymi, a chwilami nawet sforując się przed nich, dotarłam do punktu dziesiątego. I tu nastąpiła katastrofa. Sprawdziłam kod, pipnęłam i... natychmiast zapomniałam na którym punkcie się znajduję. Z bliżej nie znanego mi powodu ubzdurałam sobie, że jestem na jedenastce. Ustawiłam więc azymut na dwunastkę i ruszyłam. Co prawda trochę zdziwiło mnie, że Małgosia ruszyła w trochę (no dobra - bardzo) innym kierunku niż ja, ale może jednak miała inną mapę...
Szłam sobie, szłam, szłam, szłam a punktu nigdzie nie było. Czułam, że jestem już bardzo za daleko, teren się nie zgadzał, bo dawno powinnam dojść do asfaltu, a tu ani lampionu, ani żywego ducha. Po jakimś czasie żywe duchy zaczęły się pojawiać i to masowo, więc tak trochę ruszyłam w ich kierunku, trochę próbowałam trzymać azymut, a wszystko to nie miało żadnego sensu i perspektyw. W końcu natknęłam się na lampion. Nie, nie mój - to by było zbyt piękne. Poczekałam aż ktoś się przy nim pojawi, odpytałam gdzie jestem i ruszyłam w stronę... mety. Uznałam, że dwunastkę najłatwiej będzie mi znaleźć namierzając się z finiszu. Mocno to było nieeleganckie, ale skuteczne - dwunastkę zaliczyłam.

 
 A jedenastka to pies???
 
Zadowolona wróciłam na metę i aż do następnego dnia nic nie zepsuło mi tego zadowolenia. Spać poszłam w błogiej nieświadomości pominięcia jedenastki. I w sumie dobrze, przynajmniej się nie stresowałam. Sprawa wydała się dopiero w niedzielę rano....

 

Bieganie czy chodzenie - rozciągnąć się trzeba!
 


Pamiątkowa fotka na koniec.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz