piątek, 30 kwietnia 2021

Warszawska Mila 2, czyli pełna kompromitacja.

Niedzielny etap był ostatnią szansą na osiągnięcie przyzwoitego wyniku w Warszawskiej Mili. Blisko domu (zawsze mi się wydaje, że jak blisko, to łatwo), w dzień, z dobrym samopoczuciem - musiało się udać! Jak to zwykle bywa, życie zweryfikowało moje plany i nadzieje. Jeszcze w blokach startowych ukradkiem obejrzałam mapę, stwierdziłam, że spoko i ruszyłam pełna optymizmu.

Wyrwałam do przodu.

Ustawiłam azymut i w krzaki. Punkt miał być blisko, w sporym zagłębieniu, wydawało się, że raczej nie do przeoczenia. A jednak... Kawałek przed punktem zaczęło znosić mnie w prawo, właściwe miejsce minęłam i poszłam dalej. Dalej wydawało mi się już za daleko, więc zaczęłam okrążać teren przeszukując wszystkie obniżenia. Obniżeń było do wyboru, do koloru, a w co drugim lampion, tylko żaden nie chciał być mój. O żesz kurka wodna! Niezły początek:-( W akcie desperacji postanowiłam wrócić w okolice mety i namierzyć się od nowa od czegoś charakterystycznego. To była bardzo dobra decyzja, bo w drodze powrotnej od razu natknęłam się na właściwy lampion.

 
Wtopa na pierwszym punkcie.

Przy dwójce już się skupiłam na maksa i znalazłam ją bez problemu, ale najwyraźniej plan losu był taki, że co drugi punkt miał mi dostarczać wrażeń. Padło więc na trójkę. Odległość między dwójką, a trójką była spora, więc utrzymanie azymutu nie było łatwe.O ile przy jedynce zniosło mnie w prawo, to przy trójce dla odmiany odbiłam w lewo i ominęłam ją wielkim łukiem. Potem natrafiłam na czwórkę, ale nie przyszło mi do głowy sprawdzić czy kod z lampionu nie jest czasem kodem jakiegoś mojego punktu i w ten sposób zaprzepaściłam szansę szybkiego zlokalizowania się. W końcu dotarłam do drogi. Pobiegłam nią w prawo, potem w lewo i prawdę mówiąc nie jestem w stanie przypomnieć sobie czego na tej drodze szukałam. Zupełnie nie pamiętam też w jaki sposób trafiłam w końcu na trójkę z tego stanu totalnego zagubienia. Nie wykluczam, że ktoś wskazał mi kierunek.

PK 3

Czwórkę bezproblemowo odwiedziłam po raz wtóry, a przy zdobywaniu kolejnych punktów dużym ułatwieniem była obecność w pobliżu Małgosi i drugiej zawodniczki, która najwyraźniej biegła tę samą trasę. Co jakiś czas pojawiały mi się w polu widzenia, co odwodziło mnie od podejmowania wariantów autorskich, które najwyraźniej tego dnia mi coś nie wychodziły. Gdzieś kolo dziesiątki obie zniknęły mi z oczu, ale tam to już było z górki. Co prawda z jedenastki na dwunastkę był bardzo, bardzo długi przebieg, ale najpierw do skrzyżowania linii energetycznych (a tego już nie da się przegapić), a potem niemal pod punkt ścieżkami. Końcówka była już łatwa, a może to ja się w końcu rozkręciłam:-) Na mecie cierpliwie czekał Tomek, więc żeby dobrze wypaść na filmie, na dobiegu dałam z siebie wszystko, aż za metą musiałam na chwilkę przysiąść.

Dynamicznie na mecie.

Na mecie rozglądałam się za Małgosią, która powinna była dotrzeć chwilę po mnie, ale coś jej długo nie było. Okazało się, że najwyraźniej ja pozbyłam się mojego pecha metodą przekazania go dalej, bo teraz dla odmiany to ona zaliczyła przygody nawigacyjne. Jak to w przyrodzie nic nie ginie...

I tu pobiegłam w przeciwnym kierunku...

Ponieważ tym razem Tomek startował dobrze ponad godzinę po mnie, miałam więc czas trochę odpocząć, a potem odprowadzić go na start i nakamerować.
Tak startuje...


A tak finiszuje:

A tak wyglądają całe moje wyczyny na drugim etapie:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz