wtorek, 27 lipca 2021

Hit the PIT czyli wykańczający hicior.

Po porannym piątkowym biegu czym prędzej wróciliśmy na kwaterę, żeby się odświeżyć i coś zjeść, bo po południu czekały nas kolejne atrakcje, czyli Hit the Pit. Już informacja organizatorów, że na powierzchni 0,3 km kwadratowego nakopali prawie 800 dołków i planują nas tam wytracić, dawała do myślenia. Dobrze, że z którejś poprzedniej edycji Wawel Cup znałam mapę (czy raczej widziałam, a nie znałam, bo nie byłam wtedy), bo gdybym ją po raz pierwszy zobaczyła na starcie, to chyba wiałabym ile sił w nogach. Tam rzeczywiście były same dołki!
Najpierw miały odbyć się eliminacje, a potem bieg finałowy. Oczywiście każdy marzył o zakwalifikowaniu się do finału A, choć ja bardziej o  tym, żeby kiedykolwiek trafić z powrotem na metę, choćby z połową punktów. Eliminacje odbywały się według minut startowych. W mojej kategorii - Super Masters, startowało nas 12 zawodniczek, z czego 4 Polki. Agnieszka, która odpuściła sobie dołkową zabawę została operatorką kamery, dzięki czemu mam uroczy filmik ze startu:

No to w las!

Wiedziałam, że polegać mogę jedynie na azymucie, bo oprócz dołków w terenie nic nie było. No dobra, może dwie ścieżki na krzyż i jedna polanka. Ustawiłam więc w kompasie co trzeba i ruszyłam. Ruszyłam powoli, rozglądając się dookoła, czy nie zobaczę gdzieś lampionu, ale dołki były tak głębokie, że żeby coś w nich dojrzeć, trzeba było pochylić się nad krawędzią. Noż kurna, nie da się zaglądać do każdego dołka po drodze! Zwłaszcza jeśli limit czasu wynosi 45 minut. Tak szłam, szłam tym azymutem i coś mi się daleko wydawało. W końcu - jest! Jest lampion w dołku! Szkoda tylko, że nie PK1, a PK 3.Cóż, przynajmniej wiadomo, jak wybrnąć z sytuacji.

GPS też sobie nie radził na początku i ślad ciut nieadekwatny.

Z trójki ruszyłam więc na jedynkę. Po drodze spotkałam Hanię, która startowała kilka minut po mnie. To uzmysłowiło mi jaką mam dużą stratę czasową. Od razy przyspieszyłam i szczęśliwie udało mi się trafić na jedynkę. Z jedynki pognałam na dwójkę i, o cudzie, trafiłam bezbłędnie. Gdzieś na horyzoncie dojrzałam plecy Hani i kierując się nimi oraz kompasem dopadłam trójki. Nie pamiętam, czy już wtedy, czy na czwórce udało mi się wysforować przed koleżankę i dalej poleciałam jak natchniona. W lesie był już tłum ludzi, więc mniej więcej widać było, gdzie się grupują i jeśli takie miejsce leżało na moim azymucie pędziłam ile sił, zanim tłum się rozejdzie. Metoda okazała się niezawodna, a że musiałam swoje tempo dostosować do uciekających zawodników, biegłam dużo powyżej swoich możliwości. Na mecie byłam niemal nieprzytomna ze zmęczenia, ale zakwalifikowałam się do finału A. Co prawda na piątej pozycji, ale zawsze...

Meta. (Fot. J. Kijak)
 
Eliminacje
 
Przed finałem nie było zbyt wiele czasu na odpoczynek - tyle żeby się napić, zjeść kilka ciastek, chwilkę posiedzieć, odebrać numer startowy i już trzeba było ustawiać się w boksach.

Odbiór numeru startowego na finał.

Na finał przewidziano start handicapowy, więc czekałam chwilę na swoja kolej. Szósta zawodniczka  mojej kategorii nie zjawiła się, miałam więc zagwarantowane piąte miejsce. Fajnie było by je trochę poprawić i troszkę na to liczyłam, szczególnie, gdy wiedziałam już czego spodziewać się na trasie.

Teraz moja kolej!
 
Do pierwszego dołka ruszyłam ostrożnie i uważnie, żeby nie popełnić błędu z eliminacji. Kiedy więc po lewej stronie, między drzewami zobaczyłam skrzyżowanie i ogrodzenie z lekka się zdziwiłam. Ale jak to? Skąd one tutaj? Poooszłam kawał za dołek i trzeba było się na nowo namierzyć. Dobrze, że przynajmniej było od czego. Czyli dołek był bliziutko startu, a ja poszłam w las. Jakoś ta odległość jeszcze nie dała mi nic do myślenia. Drugi punkt, oczywiście w dołku, był tuż za drogą, blisko skrzyżowania, więc to znacznie ułatwiło trafienie. Od PK 3 do PK 9 szlo ze zmiennym szczęściem. Ciągle leciałam za daleko i musiałam się wracać. Wciąż nie przyszło mi do głowy, żeby zainteresować się skalą mapy. Tak prawdę mówiąc cała moja uwaga skupiona była na utrzymaniu się na nogach, bo jednak ten dzień dał mi mocno w kość. Tak, że ani ciało, ani umysł nie chciały już poprawnie funkcjonować.
PK 10 za nic nie mogłam znaleźć. Kiedy trzeci raz na polanie spotkałam młodą zawodniczkę, która podobnie jak ja wciąż bezskutecznie namierzała się na punkt, postanowiłyśmy połączyć siły. Przy okazji miałam szansę poćwiczyć nieco zapomnianą znajomość języka rosyjskiego. Jeszcze ze dwa razy musiałyśmy wrócić na polanę zanim udało się namierzyć punkt. Niestety, nie mam śladu żeby to pokazać, a sama jestem ciekawa co też tam nakombinowałam. O włączeniu rejestracji trasy przypomniałam sobie cztery punkty przed metą. Jedenastkę jeszcze brałyśmy razem, a potem już nie byłam w stanie nadążyć za młodością. Kolejny problem miałam albo z dwunastką, albo trzynastką - nie pamiętam, bo oba te punkty stały dość blisko ścieżki, a mimo to nie mogłam trafić.
Wydawało się, że od punktu czternastego będzie już dobrze, bo teren robił się już typowy i naprawdę niewiele można było zepsuć. A jednak... Na piętnastkę nie trafiłam i znowu pobiegłam dużo za daleko. W sumie to i tak było mi wszystko jedno, zdawałam sobie sprawę, że na metę dotrę z dużą stratą i właściwie to powinnam się martwić, czy zmieszczę się w limicie. Na szczęście nie przyszło mi to do głowy. Na metę dotarłam w stylu rozpaczliwym i padłam. Trzy biegi w jeden dzień, to zdecydowanie za dużo dla mnie
 
Wreszcie meta.

Ale przyznać trzeba, że zabawa była przednia i organizatorzy naprawdę postarali się o dostarczenie nam wrażeń na tej jubileuszowej edycji. Już sama nie wiem co było ciekawsze - pustynia, czy dołki.  Strach się bać co jeszcze wymyślili na pozostałe dwa etapy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz