W długi weekend wszystkie one sobie pojechały na GEZnO i wydawało się, że zostaniemy w filozoficznym nastroju (czyli z Nietzschem) i będziemy siedzieć na tyłku i zazdrościć tym, co pojechali. Na szczęście są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie i oni zrobili nam zawody ostatniej szansy, czyli BnO na Varsoviadzie. Tłumów nie było (bo tłumy wyjechały), studentów jak na lekarstwo, choć to ich impreza, więc było kameralnie i na luzie. W sumie to było tak kameralnie, że organizatorom nie opłacało się stawiać stacji bazowych i impreza odbyła się na perforatorach. Trochę się bałam, czy nie popełnię błędu i zamiast przedziurkować kartę, to machnę nią tylko przy lampionie, więc starałam się zachować czujność.
Pierwszy punkt od razu był w lasku, kawałek za naszym zaparkowanym samochodem, ale oczywiście biegnąc, wcale samochodu nawet nie zauważyłam, tak byłam zaabsorbowana mapą. Dwójka przez lasek, na azymut, prawie po prostej, za to do trójki już postarałam się biec ścieżkami, bo jakoś mnie znudziły zarośla. Poza tym kolano dało mi lekkie ostrzeżenie, więc chciałam mu dostarczyć odrobiny luksusu.
Czwórka blisko trójki, przy ogrodzeniu, za to do piątki daleko. Za czwórką przegonił mnie jakiś zawodnik i odruchowo przyspieszyłam, bo co mnie jakieś będą przeganiać. Po chwili dogonił (i przegonił) mnie Tomek, więc znowu przyspieszyłam. Prułam niczym rakieta i tuż przed piątką zdechłam. Do szóstki to już leciałam na rezerwie, a jak się skończyła droga, to wręcz szłam. Chyba przegapiłam ścieżkę, w którą planowałam wejść, bo ślad pokazuje, że jakoś trochę naokoło dobierałam się do tej szóstki. Grunt, że skutecznie.
Siódemka weszła metodą: do drogi i od drogi, żeby nie azymucić długiego kawałka. Ósemkę obchodziłam dookoła, bo myślałam, że chaszcze za którymi miała stać, ciągną się jakoś obficiej, a potem okazało się, że to tylko złudzenie. Najważniejsze, że znalazłam. Dziewiątka i dziesiątka były już całkowicie ucywilizowane, pomiędzy budynkami, więc sprawa jasna i klarowna. Na ostatnim punkcie czekał Tomek i uwieczniał:
Jak uwiecznił to mobilizował do szybkiego biegu na metę, to znaczy biegł przede mną, a ja automatycznie usiłowałam go dogonić. Tym sposobem na metę dobiegłam wykończona, bo to w ogóle nie był mój dzień na bieganie (a który jest w ostatnim czasie...?) Ale i tak byłam zadowolona, bo zawsze to lepiej nawet byle jak pobiegać niż najefektowniej posiedzieć w domu. Nieprawdaż?
Mój przebieg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz