Po zdanym na Nocnych Manewrach teście nóg postanowiliśmy zacząć regularnie biegać. Nie żeby od razu jakoś zaraz trenować, ale przynajmniej brać udział w zawodach. Na pierwszy ogień poszły Zimowe Zawody Kontrolne w Olszewnicy. Wybraliśmy się w manewrowym składzie obsadzając trasy A, B i C.
Na pierwszy punkt postanowiłyśmy z Agatą ruszyć razem, bo dopiero potem nasze trasy się rozdzielały. Ja tradycyjnie chciałam na azymut, ale Tomek spojrzał na mapę i tak nas skołował potencjalnym gąszczem, co to miał być przy starcie, że dałam się przekonać do obejścia gęstwiny.
Ponieważ ja nie nawykłam do chodzenia na ukształtowanie, a ostatnio w ogóle nie nawykłam do niczego, więc oczywiście za nic nie mogłyśmy znaleźć lampionu. Niby byłyśmy jak trzeba na górce, a nic się nie zgadzało. Całe szczęście, że dość szybko spotkałyśmy Tomka, który pokazał nam na mapie gdzie jesteśmy. Oczywiście byłyśmy zupełnie nie tam, gdzie szłyśmy, a dodatkowo okazało się, że nasz punkt wcale nie stoi na górce, tylko wręcz przeciwnie - w dołku w obniżeniu. Ale wtopa.
Spotkanie, które nas uratowało.
Tomek niby nam pokazał kierunek gdzie iść, ale żeby mieć pewność, że trafimy, wróciłyśmy na start i zaczęłyśmy wszystko od nowa. Tym razem na azymut.
Po jedynce już się rozdzieliłyśmy, bo miałyśmy inne punkty na swoich trasach i dalej ruszyłam sama. Na azymut oczywiście, bo to jednak najpewniejsza metoda, szczególnie jak człowiek wypatrzy w podłożu kreskę łączącą punkty na mapie. Kreska prowadziła mnie idealnie, za to przy piątce ewidentnie zawiódł mnie wzrok. Jeśli wierzyć śladowi, przeszłam tuż obok lampionu i nie zauważyłam go. Jak zawsze najlepszym wyjściem okazało się namierzenie z miejsca pewnego - w tym przypadku skrzyżowania. To zawsze działa.
Szóstka i siódemka weszły gładko, a za siódemką przekombinowałam. Zaczęłam normalnie - na azymut, a potem pomyślałam:
- Takie duże, ładne obniżenie - no przecież nie zginę, jak pójdę przez nie na skos.
Tak się tym podjarałam, że zupełnie zapomniałam o odległości i punktu zaczęłam wypatrywać w połowie odcinka, po przejściu malutkiego obniżenia, a nie tego dużego. Kiedy doszłam do ścieżki, byłam stuprocentowo przekonana, że to przecinka leżąca jeszcze dalej na zachód. Nie bardzo mając pomysł co dalej, zatoczyłam kółko, zapominając o zasadzie, że lepiej mądrze stać, niż głupio łazić i z powrotem wyszłam na ścieżkę. Teraz dla odmiany postanowiłam pójść na południe do drogi i to był całkiem dobry pomysł. Nie, nie dlatego, że zorientowałam się gdzie jestem i wymyśliłam co dalej. Dlatego, że na górce spotkałam Janka i miałam kogo zapytać o drogę. Co prawda trochę głupio mi było zatrzymywać go, wiedząc, że walczy o dobry wynik, ale moja desperacja osiągnęła już poziom krytyczny. Jako, że Janek to porządny człowiek, więc poratował, a właściwie kluczowa była informacja, że oboje szukamy tego samego punktu, choć na różnych trasach. Teraz moim jedynym zmartwieniem było utrzymanie tempa, żeby plecy Janka nie zniknęły mi za horyzontem zanim dotrzemy do punktu. Ufff, udało się.
Do dziewiątki i dziesiątki szłam grzecznie po kresce, a przy dziesiątce wymiękłam psychicznie i uparłam się, że za nic nie wejdę w las i muszę po ścieżkach. Sensu w tym wiele nie było, ale jak się człowiek uprze... Poleciałam sobie tymi drogami i w sumie dobrze mi to zrobiło na uspokojenie, bo jak dojrzałam do zejścia z przecinki, to ruszyłam idealnie na jedenastkę.
Przy jedenastce byłam już mniej więcej ogarnięta psychicznie, umysłowo, a i sił ciut się jeszcze tliło, więc resztę trasy pokonałam w niezłym stylu, nie gubiąc się, nie błądząc, nie kombinując. Tyle, że powoli, ale kto mi zabroni. W lesie było tak pięknie i przyjemnie, że nawet szkoda by się było spieszyć.
Tym razem na mecie to ja z naszej trójki zameldowałam się ostatnia, choć zawsze jest to specjalnością Agaty. Nawet byli już nieco zaniepokojeni moją przedłużającą się nieobecnością, co w sumie jest miłe, że się o mnie martwią:-)
To zdecydowanie nie był zmarnowany dzień i koniecznie musimy częściej ruszać tyłki z kanapy.
Cała trasa (od drugiego rozpoczęcia).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz