W sobotę biegaliśmy w Emowie i od razu jak się dowiedziałam o lokalizacji, to miałam nadzieję na spotkanie jakiegoś wampira od Magdy Kozak, no ale one to wolą w nocy, a ja wolę w dzień, więc nie wypaliło.
Tym razem pojechaliśmy bez Agaty, obsadzając trasy odważni i profesjonaliści. Wiadomo, kto jest kto.
Tradycyjnie ja wystartowałam pierwsza, a Tomek dokumentował ten moment (jak by było co:-))
Pierwszy punkt wyglądał na dziecinnie prosty: kawałek drogą, potem w prawo, potem w lewo i punkt tuż przy ścieżce. Może wszystko byłoby dobrze, gdyby nie śnieg. Ścieżki na mapie, a ścieżki wydeptane w śniegu trochę nijak miały się do siebie, a efekt był taki, że biegłam przed siebie i biegłam i nie było gdzie skręcić w to lewo. W końcu zatrzymałam się przy sporym skrzyżowaniu, co to wiedziałam, że jest już dużo za daleko i tak wpatrzoną w mapę dogoniła mnie Ania. Też nie znalazła ścieżki w lewo i też wiedziała, że jesteśmy za daleko. Powiem więcej - była lepsza, bo zlokalizowała skrzyżowanie, na którym stałyśmy, co dało nam możliwość logicznego odwrotu. Ścieżka, w która powinnyśmy były wejść okazała się jakąś wyślizganą bezpłozowymi sankami rynienką i w niczym nie przypominała tradycyjnej, wydeptanej ścieżki. Jak widać zimą to i nawet właściwości fizyczne ścieżki odbiegają od normy.
Przez moment mignęła mi myśl, żeby wrócić na start i zacząć od nowa jak tydzień wcześniej, ale olałam, bo w sumie po co?
Na wszelki wypadek po jedynce od razu postanowiłam porzucić ścieżki i lecieć tylko i wyłącznie na azymut, bo to jest jedyny pewnik w tym zwariowanym świecie (jeśli ma się oczywiście sprawny kompas).
Tak więc do dwójki przedzierałam się przez ciemnozielone, mimo że ścieżka dawała opcje obejścia, ale za to trafiłam bezbłędnie od pierwszego kopa, a ścieżkami, to wcale nie wiadomo.
Do trójki i czwórki szłam idealnie po kresce, do piątki ciut na oko mając dobry punkt odniesienia w postaci zaoranego pola, a długi przebieg do szóstki tuż obok kreski, równolegle do niej.
Od szóstki też w sumie szłam po kresce, tylko najwyraźniej coś źle sobie ustawiłam kompas, bo kreska wcale nie prowadziła do punktu siódmego, tylko gdzieś w bok. Ale po linii prostej, żeby nie było. W pewnym momencie zauważyłam, że stąpam po dziewiczym śniegu, po horyzont nie widać żadnych śladów, a w oddali majaczy tylko jedna postać. Z rozpędu zrobiłam jeszcze kilkanaście kroków, po czym zaczęłam odwrót po śladach.
- Gdzie ja kurna mogę być? - zastanawiałam się wracając powoli skąd przyszłam.
I wtedy zobaczyłam Tomka. Biegł kawałek dalej, ale udało mi się zwrócić jego uwagę. Dobrze, że wiedział gdzie jesteśmy i mógł mnie wykierować we właściwą stronę. Zupełnie nie wiem co ja takiego robiłam z tym kompasem, że się zbiesił o jakieś 45 stopni.
Do dziesiątki znowu szło dobrze, szczególnie, że w międzyczasie pojawiło się wiele inostrad i dość mądrze wybierałam miedzy nimi. W drodze na jedenastkę zgubiło mnie omijanie co większych gęstwinek przez co zeszłam z azymutu i zaczęłam szukać za bardzo na wschód. Na szczęście w miarę szybko zorientowałam się, że coś nie gra, wróciłam na drogę i bezczelnie wypatrywałam gdzie inostrada wchodzi w las. Baardzo skuteczna metoda - polecam:-)
Po jedenastce zostały jeszcze dwa łatwe punkty z dobrymi miejscami orientacyjnymi dookoła, wydeptanymi inostradami i tłumami zawodników ciągnących w stronę mety. Na mecie czekał Tomek, który miał co prawda dużo dłuższą trasę niż ja, ale szybciej się z nią rozprawił niż ja ze swoją.
Słabo mi poszło, kto chciał, to mnie wyprzedził, ale za to mam dobry przelicznik w złotówkach na minutę zabawy. A to też coś w dzisiejszych trudnych czasach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz