W drugi dzień Świąt pojechaliśmy biegać. Musiałam zrzucić trochę kalorii przed kolejnym popołudniem za stołem, bo moja kulistość zaczęła się niebezpiecznie powiększać. Wiecie - to serniczek, to piernik, to sałatka, to śledzik i człowieka przybywa. Na szczęście na odsiecz przybył Dystans Stołeczny. Dojazd mieliśmy fajny bo stosunkowo niedaleko (Rynia), a ruch mały. Szybko wzięliśmy mapy i w las.
Start!
Pierwszy punkt zapowiadał się łatwo - drogą do odchodzącej ścieżki, a potem kawałek na azymut, a punkt powinien stać przed pustym polem. Kawałek przed tym polem dogonił mnie Tomek, który zaczynał od tego samego punktu i zaczął nakierowywać w prawo, a w końcu wołać, że przebiegłam. No ale jak to? Wiecie co? Biegnąc odwróciłam sobie mapę do góry nogami i byłam pewna, że lampion będzie za tym polem. Coś mi ostatnio nie idzie z tymi pierwszymi punktami.
I co dalej?
Kolejne punkty już mieliśmy inne, więc każde ruszyło w swoją stronę. Nie wiem jak to zrobiłam, ale zniosło mnie w lewo. W lewo! Nie w prawo, jak zawsze. Co i tak nie zmienia postaci rzeczy, że przeszłam obok lampionu w odległości kilku, kilkunastu metrów i nie zauważyłam go. W końcu dla stuprocentowej pewności trafienia wyszłam na drogę, doszłam do skrzyżowania i z niego się namierzyłam. Tym razem poszło dobrze. Ale tak się zastanawiam - co ze mną jest nie tak, że ostatnio w ogóle sobie w lesie nie radzę?
Do trójki też nie trafiłam tak od razu i znowu zniosło mnie w lewo, więc potem już się naprawdę zawzięłam i czwórkę znalazłam od razu, a do piątki to już zasuwałam idealnie po kresce.
Szóstka była tak sprytnie schowana za drzewem, że minęłam ją o centymetry i nie zauważyłam. Dopiero kiedy weszłam wyżej i odwróciłam się zaniepokojona brakiem lampionu, zobaczyłam ją tuż przy drodze.
Okolice siódemki i kolejnych punktów pamiętałam z licznych poprzednich zawodów, więc czułam się w miarę pewnie.
Przy ósemce znowu strzeliłam babola. Niedokładnie popatrzyłam na opisy na mapie i zamiast opis do ósemki, zakodowałam sobie opis do dziewiątki i aczkolwiek szukałam w dobrym miejscu, to nie tego to trzeba. Tym sposobem musiałam obejść cały wielobunkrowy obiekt dookoła. Niby nic wielkiego, ale za to bez sensu.
Na szczęście z resztą punktów już nie miałam żadnych problemów i szłam jak po sznurku. Widocznie dopiero teraz zaczęłam się rozkręcać - rychło w czas:-(
Ponieważ Tomek był na najdłuższej trasie, więc chwilę mu zeszło, a potem jeszcze musiał się porozciągać. Cierpliwie czekałam, nawet z uśmiechem na ustach (patrz poniżej).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz