czwartek, 26 września 2024

Rajd Źródeł Chodelki czyli firmowa impreza integracyjna

Jak twierdzi sam organizator, Rajd Źródeł Chodelki to: „Proste nawigacyjnie i kameralne zawody na orientację. Staramy się udowodnić, że nawet w miejscach bez "renomy" może być ciekawie...” 

Sęk w tym, że przy dłuższych dystansach, presji czasu wynikającej z rogainingu nawet proste zawody nie są proste;-) 

Chodelka to zawody fajne. Kameralne, a teren Lubelszczyzny zawsze dostarcza atrakcyjnych jarów. 

W tym roku jest to moja pierwsza 50-tka. Powoli wychodzę z poważnej kontuzji kontuzji stawu skokowego, której nabawiłem się na „firmowej integracji” i testowo postanowiłem sprawdzić się na dłuższej trasie.
Aby było ciekawiej, w ramach „odwetu” wyciągnąłem „firmę” na integrację na … Chodelce;-) Trzeba udowodnić, że bieganie po bezdrożach jest mniej kontuzjogenne niż skakanie na trampolinach;-) 

Z firmową ekipą dotarliśmy do Starego Gaju. Maleńka wioska, maleńka remiza, mało miejsca do parkowania. Na tyle mało, że trzeba było zaparkować gdzieś w przydrożnym rowie. Dobrze, że samochód z tych bardziej terenowych! 

Na sali kłębi się tłum znajomych: Paprochy, Tomek Duda, Hubert czyli legenda Chodelki, inne twarze znane z poprzednich edycji Chodelki, a nawet Leszek, który zamiast na odwołany Mordownik dotarł w okolice Lublina. 

Karty startowe, koszulki i nieubłagalnie zbliża się chwila startu. Wreszcie dostajemy mapy. W tym czasie za oknem zaczyna padać – Niż Genuański, który zalał dolny Śląsk i „zmył” Mordownik. Według prognozy ma padać mniej niż w Karkonoszach, ale suchą nogą nikt trasy nie przejdzie.
Dostajemy po dwie mapy formatu A3 i tylko co niektórzy dostają na mapę koszulkę (w odróżnieniu od koszulek na Człowieka, których nie zabrakło). Organizator omawia punkty kontrolne, czego właściwie nikt nie słucha, bo wszyscy ślepią w mapę, szacują swoje możliwości i rysują marszruty. Pomagam mojej firmowej ekipie wybrać kierunek i przewidywany schemat przejścia. Wreszcie zbliża się minuta startu. 

Ekipa "Firmowa" gotowa do startu

Wychodzimy na zewnątrz złapać GPSa, w oddali grzmi i błyska, deszcz wesoło pokapuje. Dostajemy sygnał startu. Ruszam w lewo, przed sobą widzę potencjalnych zwycięzców. O dziwo za mną biegnie Natalia (moja szefowa) i Kamil. A mieliśmy biec w różne strony! Po dłuższej chwili orientuję się, że to ja lecę nie w tą stronę co planowałem. No cóż, nie chce mi się wracać, a trasę można pokonać w obu kierunkach, choć w takim wariancie na koniec nie będę miał wielkiego wyboru przy wyborze punktów….

Start (zdjęcie organizatora)

Kawałek asfaltu, potem las. W lesie ciemno i mokro. Wyprzedzam rowerzystów. Mam pierwszy PK 21. Kolejny punkt tuż obok – na azymut. Ruszam na oślep – zapadane okulary, mrok w lesie – można kierować się tylko igłą kompasu i omijać co większe, nieprzebieżne skupiska roślinności. Minimalnie nie trafiam na PK 22, ale jak widzę pretendenci do zwycięstwa mają większe problemy, bo ich doganiam. 

Teraz w kierunku rzeki – na azymut. Spotykam Natalię z Kamilem, którzy nawet całkiem sprawnie podążają na PK 22. Rzeka, most, skręt w lewo i szukam PK 33. Dogania mnie jakiś rowerzysta i wskazuje drogę w las i jakiś jar. Wchodzę za nim w las, ale ten jar jakiś za mały. Przebijam się przez niewielki grzbiecik i w oddali błyska mi lampion przy dziurze jaskini. Docieram do jaskini, a lampion gdzieś się schował. Szukam w jaskini – nie ma. Wychodząc drugim wejściem wreszcie go dostrzegam - wisi ponad wejściem do jaskini, tak że bez zadarcia głowy do góry jest niewidoczny. A kto zadziera głowę przy padającym deszczu i podchodzeniu po stromym, mokrym zboczu? 

Wracam nad rzeczkę i lecę dalej. Znowu spotykam firmowy zespół idący w kierunku jaskini – mam nad nimi jakieś 10 minut przewagi, ale i tak dobrze im idzie jak na „pierwszy raz”. Druga firmowa ekipa jak na razie nigdzie się nie pokazała. 

PK 31 na końcu dłuuugiego wąwozu. Potem na skróty przez pole pełne mokrych dyń do PK 32. 

Rozmoczone dynie

Za PK 32 szukam drogi z mapy, tyle że nie ma jej w terenie. Przepływam rzeczkę (no dobra, rzeczka była do kolan) i znajduję asfalt. Troszkę naokoło, ale za to lepsza droga. Mija pierwsza godzina: na liczniku jakieś 7 km i 13 punktów przeliczeniowych. Czyli w normie. 8 godzin da zatem około 90 punktów i około 50 km. Oczywiście o ile uda utrzymać się tempo przemieszczania się i odnajdowania lampionów. 

Dłuższy przebieg asfaltem. Niestety sporo pod górę, więc nie idzie tak szybko i lekko jak bym chciał. Wreszcie koniec lasu i skręt w lewo. Jest jakaś niby droga, ale wkrótce zanika. Przebijam się przez zarośla do lasu – tu jest jakaś „druga” droga. Nie jestem pewien, czy już nie przeszedłem lampionu, ale ryzykuję i prę do przodu. To słuszna decyzja, bo wkrótce coś mi błyska na czerwono. 

Dalej prosta droga na przedmieścia Nałęczowa. Docieram wreszcie do wąwozu gdzie ma być „przydrożny krzyż na skarpie” i z daleka witają mnie okrzyki radości drugiej firmowej ekipy. Radość wywołują zjazdy ze skarpy od krzyża do srogi w niewielkim wąwozie. Jak widać humory dopisują, pomimo padającego deszczu. 

Na przedmieściach Nałęczowa zaczyna się rozjaśniać

Nałęczów. Szczyt górki Jabłuszko (PK 43) i bieg na szczyt góry Poniatowskiego. Po Nałęczowie jeżdżą meleksy pełne turystów – a ja czuję się trochę jak eksponat, bo wszyscy odprowadzają mnie spojrzeniami… 

Przy PK 45 na górze Poniatowskiego znowu spotykam Natalię z Kamilem. Planują jeszcze zaliczyć PK 63 i wracać do bazy. Na czasomierzu właśnie mijają dwie godziny od startu, więc przy trasie 4-rogodzinnej to jak najbardziej właściwa decyzja z ich strony. Ja przez dwie godziny zdobyłem 26 punktów i przebiegłem prawie 15 km, czyli zgodnie z planem. 

Ambitnie „cofam się” do PK 42 w malowniczym jarze. Tu spotykam spore tłumy uczestników i lecę na PK 52 na drugiej mapie. Teraz widzę, że nie był to optymalny wybór: zmieniając kolejność na 43-42-45-52 oszczędziłbym prawie kilometr! 

Przebieg na PK 52 był trochę dziwny: trafiłem na park zdrojowy, mostki nad rzeczką, których nie było na mapie. Przez chwilę nie byłem pewien, gdzie jestem. Wreszcie zidentyfikowałem ulicę prowadzącą w górę w kierunku wąwozu PK 52. Docieram na górę, skrzyżownie, jest wąwóz, jest rozwidlenie, są barierki jak w opisie, tylko nie ma lampionu. Szukam tu i tam, a lampionu dalej nie widać. Filmuję moje poszukiwania dla potomności i organizatora i wreszcie dzwonię na numer alarmowy opisując sytuację. Opisuję barierki – zgadza się, kolejne barierki itp. Pewno lampion zginął – jednak to „środek miasta”... Ruszam dalej i nagle trafiam na kolejne skrzyżowanie dziwne podobne do tego gdzie ma być PK 52… Z wąwozu wychodzi ekipa z najmłodszym uczestnikiem… czyżby to było , a nie tam gdzie szukałem? Oczywiście! Jest jar, barierka , rozwidlenie i LAMPION! No cóż, kwadrans stracony na poszukiwania o kilkaset metrów wcześniej. Przed chwilą minęła trzecia godzina rogainingu: 20 km i 39 punktów, czyli „jak w zegarku”. 

Moje poszukiwania PK 52 - tam gdzie szukałem była droga na wschód, zabudowania...

Na punkcie dogania mnie jeden z ekipy potencjalnych zwycięzców. Na następny PK 63 lecimy razem. I tu mamy dylemat – PK 62 – niby niedaleko, ale opisany „Żeremia bobrów (jedna z wielu)” – nad samą rzeką, kropka na mapie po drugiej stronie rzeki, deszcz pada, wody wzbierają, żeremia to rozlewiska… Ryzyk-fizyk – idziemy na 63 – i tak jesteśmy mokrzy! 

Rzekę udaje się sforsować bezstratnie (dzięki bobrzej budowli), rozlewiska ominąć górą. No, przez pokrzywy, ale jakoś się daje. Lampion jest oczywiście na najdalszym żeremiu, ale za to jaki malowniczy!

PK 62

Za to gorzej dostać się do następnego punktu. Krzaki, pokrzywy. Mapa mówi, że powinna być jakaś droga, ale w ternie coś jej nie widać. Ja wybieram wariant wąwozowy, a kolega gdzieś cichaczem ginie w gąszczu…. 

O dziwo wąwóz doprowadził mnie tam, gdzie trzeba, w miarę sprawnie zlokalizowałem PK 72. Czwarta godzina, tylko 25 km na liczniku (po krzakach tempo wyraźnie spada), ale za to przybywa 19 punktów i mam ich 58. 

Kolej na długie przebiegi. Najpierw PK 81. Zajęło to ponad 30 minut (4 km). I teraz dylemat co dalej: czy „bezpiecznie” PK 94 i powrót przez 71-52-11, czy „iść na całość” i zaliczyć dwie dziewiątki? Czasu jest tak „na styk”, ale to normalne w rogainingu. Jeszcze raz kalkuluję i podejmuję ryzyko. Gdybym osłabł lub coś się nie zgadzało w terenie najwyżej wezmę tylko 94 – także powinienem mieć wtedy zapas czasu. Do PK 93 jest około 6-ciu kilometrów. Asfaltem, ale znowu „pod górę”. Ma to zaletę, że w drodze powrotnej będzie „z górki”, a wiadomo z czasem nogi są bardziej zmęczone. 

Piąta godzina dopada mnie na 3 km przed PK 93, na 32 kilometrze (dorobek punktowy: 66), szósta na 39 kilometrze chwilkę przed PK 94 (dorobek punktowy przyrasta wolniej tylko: 75 punktów). 

PK 94 znajduję bez problemu, zostaje godzina i 50 minut czasu, do mety ponad 10 km. Powinienem zdążyć. 

Nie znajduję dróg „na skróty” i prę asfaltem – jedyną pewną trasą na mapie w kierunku PK 71. PK 71 jest na górce – znajduję właściwą (błotnistą) drogę i pnę się pod górę wąwozem. Tu zastaje mnie 44 kilometr.

Klubowy 44 kilometr.

PK 71 zaliczam w szóstej godzinie zawodów (45 km, 90 punktów). Zostaje mi wyczołganie się z wąwozu i powrót do bazy. Po drodze są dwa punkty: PK 53 i PK 11. Niestety droga (ta grubsza na mapie) okazuje się błotnistą breją. Ta mniejsza prowadząca na PK 53 pewno jest w jeszcze gorszym stanie. Nie ryzykuję, bo zaliczenie PK 53 wydłuża trasę co najmniej o kilometr, a kawałek jest wyraźnie na azymut. Przy tej jakości drogi, rozmiękłej po deszczu biegać średnio się daje. 

Błotnistą drogą w kierunku mety

Idę bezpośrednio na PK 11. Poruszam się szybkim marszem i gdzieś tam doganiam i wyprzedzam Joasię. Na koniec, gdy droga się poprawia, podbiegam by zaliczyć ostatni PK 11. Zmęczenie dało się we znaki, bo lampion wisiał znacznie dalej niż się spodziewałem. W każdym razie docieram na metę z czterominutową rezerwą. Dobrze że nie poszedłem po ten PK 51, bo znowu spóźniłbym się „sześć minut”. 

Analizując na zimno: poszukiwania PK 52 – 15 minut straty, zła kolejność PK w Nałęczowie – kolejne 5 minut straty. Oczywiście mogłem szybciej biec, ale te dwa proste błędy pozwoliłyby mi zaliczyć PK 51. Z tego co widzę nic by to nie dało. Dopiero dodanie 5-6 km dałoby wynik trzycyfrowy. Jeszcze za słabo biegam;-( Ale za rok się odkuję;-)


A na deser można to wszystko obejrzeć:

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz