piątek, 21 listopada 2025

GEZnO - etap drugi, czyli droga przez mękę.

Bałam się, że drugiego dnia zawodów nie będę w stanie nawet wstać z łóżka, a tymczasem nic takiego się nie wydarzyło. Owszem, tu i ówdzie coś pobolewało, ale nawet po schodach udało się zejść bez problemów. Gór co prawda już nie byłabym w stanie przenosić, jak poprzedniego dnia, ale to już ustaliliśmy, że i tak nie powinnam. Rano, dla większej stabilności, Tomek otejpował mi kolano, a do bazy zawodów pojechaliśmy samochodem, bo i tak musieliśmy się już wymeldować. 
Znowu startowaliśmy na końcu, bo z dużą stratą czasową nie łapaliśmy się na start handicapowy. Tym razem na trasie kolejność podbijania punktów była obowiązkowa, więc nie trzeba było główkować w jakiej kolejności najlepiej zaliczać kolejne punkty. Po starcie wszyscy ruszyli niczym zorganizowana wycieczka turystyczna, dopiero dalej każda kategoria ruszała w swoim kierunku. Ogólnie to mieliśmy mniej PK niż w sobotę, trasa była ciut krótsza (choć  rzeczywista długość to już całkowicie zależy od zawodników) i mniej przewyższeń. 
 
Proszę wycieczki, idziemy dalej.
 
Jedynkę zaliczaliśmy sami, bo niedaleko przed nią potężna grupa uczestników zaczęła się dzielić na mniejsze pododdziały, a ostatecznie wszyscy sobie poszli gdzie indziej. Trochę mnie to zdziwiło, ale przynajmniej nie było tłoku przy lampionie.
 
PK 1
 
O ile do PK 1 było troszkę pod górę, to do PK 2 było już zdecydowanie bardziej pod górę, przy czym przecinaliśmy trzy razy porządną drogę, której niestety wcale nie mogliśmy wykorzystać, bo nijak się to nie opłacało. Takie marnotrawstwo. Punkt drugi był bardzo malowniczy- majestatyczna skała i widok na góry. Tylko pogoda trochę nie dopisała, bo słonko nie chciało się pokazać i było buro i nijako. Ale i tak warto było się tam wdrapać.

PK 2

Skoro wleźliśmy na górę, to oczywiście potem trzeba było z niej zejść. Obawiając się o moje kolano nie poszliśmy na azymut, choć byłoby najłatwiej, tylko naokoło drogami.  Kolano nie protestowało. A PK 3 oczywiście na kolejnej górce. W końcu gdzieś te przewyższenia twórcy trasy musieli upchnąć.
Niewielka skała, przy której wisiał lampion była tak obrośnięta mchem i krzakami, że wypatrując poważnej skały bardzo łatwo było przeoczyć taki zielony pagóreczek. Dobrze, że lampion był widoczny z daleka. Chociaż... może od drugiej strony ta skała prezentowała się okazalej? Nie wiem, nie sprawdzałam.
 
PK 3

Kawałek za trójką, dość niespodziewanie, wyszliśmy na elegancką, sporą drogę i cieszyliśmy się tym do momentu, kiedy okazało się, że na mapie nie ma takiej drogi. Są różne ścieżki, ale szerokiej, utwardzonej drogi nie ma. Poszliśmy nią kawałek. Napotkany inny zespół też nie wiedział skąd ta droga i przez chwilę wahaliśmy się - iść nią, czy nie? W końcu stwierdziliśmy, że to jednak ryzykowne, a najbezpieczniej będzie zbliżyć się do azymutu i podążać nim. Idąc dalej natknęliśmy się jeszcze na trzy kolejne drogi, ale te już były zaznaczone na mapie. Przy punkcie zaś kłębił się tłum zawodników, więc już z daleka wiadomo było gdzie szukać. 

Na skałkach za mną jest lampion.

Przy piątce spotkaliśmy Zuzę z Bartkiem, więc chwilę nam zeszło, bo zaimprowizowaliśmy całą sesję zdjęciową, co przy okazji pozwoliło trochę odpocząć. To była znowu bardzo malownicza skałka i aż żal było stamtąd iść. Szkoda, że u nas takich nie ma.

Fajnie spotkać znajomych.

Chociaż kolejny punkt mieliśmy wspólny z Zuzą i Bartkiem, to jednak każdy z naszych zespołów poszedł dalej innym wariantem. Kiedy już udało nam się zejść ze skałek (baaardzo uważając na nogi) zrobiło się nawet lajtowo, bo nie było pod górę, ale moja radość trwała krótko, bo potem zaczęło się kolejne podejście - długie i coraz bardziej strome. Cierpiałam. Fizycznie i psychicznie, bo już powoli zaczynałam mieć dość. A to dopiero była połowa trasy. Oczywiście Tomek pognał przodem, a ja to sobie przystanęłam, to przysiadłam - na szczęście nie było aż tak źle, żebym musiała się po drodze trochę zdrzemnąć:-)

Szóstka przy potężnych skałach. Znowu zacny widok.

Skoro wleźliśmy na tę wielką górę, to oczywiście teraz trzeba było z niej zejść i choć w dół zasadniczo jest przyjemniej, to znowu trochę bałam się o kolana. Taśmy jednak dobrze trzymały i do następnego punktu, przy strumieniu, dotarłam bezboleśnie. Tam po raz kolejny spotkaliśmy ekipę pod nazwą Starsi Panowie Dwaj. Wyglądało jakbyśmy się wzajemnie śledzili, bo spotykaliśmy się już kolejny raz i zapowiadało się, że nie ostatni, bo kolejne punkty mieliśmy takie same. Ale oczywiście każdy zespół poszedł dalej po swojemu.

Tych kolegów wciąż spotykaliśmy.

Kolejny punkt to drzewo przy ruinach zamku. Jakoś tak wyobraziłam sobie, że jak był zamek, to musiała być też dobra droga, żeby karety mogły podjechać. Jakież było moje rozczarowanie kiedy okazało się, że nie dość, że nie ma drogi (przynajmniej od tej strony, z której nadchodziliśmy) to jeszcze jest pod górę (a to niespodzianka!) i po krzakach (na szczęście nie cały czas). Na tym podejściu to już miałam ochotę położyć się i umrzeć, ale byłam ciekawa tych ruin i bardzo chciałam je zobaczyć. W sumie ruiny okazały się takie sobie i spokojnie mogłam sobie była zostać na zboczu.
 
Taka sobie ta ruina.

Dziewiątka miała równie fascynującą nazwę. Nie były to co prawda ruiny, ale "północna kupa kamieni" też brzmi interesująco. Na tyle, że zdecydowałam się iść dalej, żeby tę kupę zobaczyć. W sumie zachęcało i to, że znowu mieliśmy iść w dół. Powiedziałabym nawet, że to przeważyło:-)

I rzeczywiście była kupa kamieni:-)

Opis kolejnego punktu już brzmiał całkiem zwyczajnie - rozwidlenie dróg. Tylko dlaczego od razu nikt nie ostrzegł, że to rozwidlenie jest na szczycie kolejnej góry??? To już była droga przez mękę i jedynie świadomość, że to przedostatni punkt pozwoliła mi przeżyć. A żeby dopełnić dramatu sytuacji w międzyczasie zaczęło padać i trzeba było wyjąć przeciwdeszcz. Przy punkcie spotkaliśmy kolejnych znajomych  z Klubu - Anię i Marka. W sumie to mignęli nam już na podejściu, ale na szczyt doszli przed nami, co i nie dziwne.
 
Ania i Marek przy PK 10.

I znowu - skoro byliśmy na górze, to trzeba iść w dół. Udało się wykorzystać jakieś fragmenty ścieżek a ostatnia z nich nawet doprowadziła nas do ścianki skalnej, tyle tylko, że nie tej co trzeba. Ja to nawet już się przestałam interesować gdzie idziemy, ale Tomek trzymał rękę na pulsie i od razu nas zlokalizował, po czym doprowadził we właściwe miejsce, czyli (huurrrra!!!!) na ostatni punkt.

Tu widać jaka już jestem wykończona.
 
Powrót to już sama przyjemność. Wstąpiły we mnie nowe siły i pędziłam do bazy, żeby wreszcie zakończyć trasę. Po dekoracji zwycięzców zostało jeszcze podium, więc cyknęliśmy sobie fotkę na przynależnym nam trzecim stopniu. Wiem - nie ma się co chwalić trzecim miejscem na trzy zespoły w kategorii, ale ja przecież wcale się nie chwalę, tylko dokumentuję:-)
 
Szczyt naszych możliwości:-)
 A tak wygląda nasza marszruta:
 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz