piątek, 28 listopada 2025

Nocne Manewry SKPB, czyli jak nabrać awersji do rowów i cieków wodnych.

Wymyśliliśmy sobie, że tegoroczne Nocne Manewry będą gdzieś blisko - najlepiej w Lasach Celestynowskich i kiedy okazało się, że jednak nie, to byliśmy zbulwersowani. Nawet podwójnie zbulwersowani, bo okazało się, że zawody odbędą się tak daleko, że... w ciul daleko - aż w Pionkach. Od nas ponad dwie godziny jazdy. Dodatkowo naszą trasę robił "ulubiony" autor tras (w kooperacji z innym), więc zapowiadało się ciężko, żeby nie powiedzieć beznadziejnie. Bo jak Adam przygotuje mapę, to może kilka osób na świecie jest w stanie gdziekolwiek trafić i zmieścić się w limicie czasu. My do tej garstki geniuszów niestety nie należymy. A trzeba powiedzieć, że zaszaleliśmy i zapisaliśmy się na Himalajską, ale na szczęście krótką, w odróżnieniu od normalnej. Mimo tych "drobnych" niedogodności i tak cieszyliśmy się na myśl o nocy spędzonej w lesie. Ja tak jakby mniej niż Tomek, ale starałam się nie pokazać tego po sobie, choć nie wiem z jakim skutkiem.
 
W bazie zawodów.
 
Tym razem nigdzie nas nie wywozili autobusem (tzn. naszej trasy), co było pocieszające, bo znaczyło, że będziemy się kręcili gdzieś w okolicach bazy i jak by co, to będzie można wrócić. Na start pomaszerowaliśmy więc pieszo, jakieś 2 kilometry. Ot, taka rozgrzewka na początek. Ale prawdziwą rozgrzewką było dla mnie obejrzenie mapy i przeczytanie opisu. Aż pot pociekł mi po plecach. Nie dość, że tradycyjnie mapa była czarno-biała, stara (tak gdzieś z epoki trzeciorzędu), drobnym druczkiem, to jeszcze budowniczowie porombali ją na romby, a w tych rombach to narobili jeszcze kupę bałaganu: a to wycięli część dróg, a to dołki poobracali do góry nogami, to zlustrowali i najgorsze - poobracali o pi/2 i pi radiana. Rozumiecie? Radiana! No, nie mogli poobracać o stopnie? Nawet Celsjusza, jak innych nie było pod ręką. Już chyba szybciej bym ogarnęła niż te radiany. W ogóle, widział ktoś kiedyś radiana? Bo ja nie. Nawet tytuł nadali adekwatny- Zdezorientowana Supernowa.No, może nie do końca adekwatny, bo powinno być Superzdezorientowana Superstara. 
 

Opis naszej mapy.

Tak więc z opisu mapy nie ogarnęłam ani słowa, ale z dołączonych obrazków wywnioskowałam, że wycinki trzeba dopasować na swoje miejsce i tym się postanowiłam zająć. Ale nie zdążyłam. Bo Tomek zarządził, że od razu idziemy na PK 1, a dopiero potem będziemy kombinować. W sumie miało to sens, bo głupio tak stać na starcie jak jakieś niemoty - to już lepiej iść w krzaki. 
Jedynka była łatwa, bo najpierw ścieżką do skrzyżowania, a potem kawałek na azymut. Przy jedynce w końcu przyjrzałam się mapie i wyszło mi, że pierwszy wycinek jest bez punktu i można go olać, a kolejny powinien być z punktem I. 
 
PK 1
 
Postanowiliśmy iść wzdłuż rowu, na szczęście suchego. W końcu natrafiliśmy na jakiś lampion, ale był to tak ewidentny stowarzysz, że nawet ja bym się nie nabrała. Kawałek dalej, na drodze, której oczywiście na wycinku nie było, spotkaliśmy Adama z Arkiem z naszej trasy. Ich wynik poszukiwań był podobny to naszego, czyli żaden. Poszliśmy kawałek razem, ale ponieważ nasze koncepcje były rozbieżne, więc każdy zespół ruszył swoją droga. Z ubolewaniem muszę stwierdzić, że to jednak ich koncepcja była słuszna, a my tylko niepotrzebnie dołożyliśmy sobie dziesiątki metrów do trasy. Summa summarum w końcu znaleźliśmy właściwy lampion, ale zajęło nam to stanowczo za dużo czasu i sił.
 
Błąkaliśmy się bez ładu i składu.
 
 Następna była dwójka na głównej mapie, więc ufałam, że Tomek nas doprowadzi i tak też się stało. Ja to nawet nie zaglądałam jakoś specjalnie do mapy, bo nocą, na czarno-białym i w tak nieludzkiej skali, do tego bez okularów, to i tak przecież nic nie widzę. Powiem Wam, że może i ze znalezieniem niektórych punktów mieliśmy problem, ale za to w drodze na dwójkę,  w tym wielkim, ciemnym lesie udało mi się zauważyć przebiegającą myszkę. Może ja powinnam szukać myszy, a nie lampionów?
 
Zapozowała i pobiegła dalej do swoich spraw.
 
Kolejny wycinek dopasowaliśmy jako D, czyli zakręt rowu. Teoretycznie miało być prosto, bo blisko dwójki i tylko dwa rowy do wyboru. Nie wiedzieliśmy tylko czy wycinek nie został zlustrowany albo obrócony. Zeszliśmy z dwójki, wyszliśmy na otwartą przestrzeń i ruszyliśmy rowem. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Jednym rowem, potem (jak się nam wydawało) drugim rowem, Tomek obleciał okolice zobaczyć czy nie ma więcej rowów. Jakiś lampion niby stał, ale przecież nie ma zakręcie. Ile myśmy się tam nałazili - chyba więcej niż przy poprzednim punkcie z rowem. W końcu wzięliśmy ten jedyny znaleziony lampion, choć już na odwrocie do kolejnego punktu, coś tam jeszcze w trzcinach wyhaczyliśmy równie, a może i bardziej abstrakcyjnego. Jak sprawdziliśmy potem na śladzie i wzorcówce, to nawet za bardzo nie zbliżyliśmy się do właściwego miejsca. Nieźle nam zamieszali tym wycinkiem.
 
Rowy wyjątkowo nam nie szły.
 
 Do trójki znowu Tomek doprowadził nas bezbłędnie i coś mi się zaczynało wydawać, że jedynie punkty z głównej mapy będziemy mieć pewne.
Minęły 3 godziny, a my nie byliśmy jeszcze nawet w 1/3 trasy. Limit podstawowy wynosił poniżej siedmiu godzin, więc już wiadomo było, że nie jest dobrze.
Z dopasowaniem kolejnego wycinka mieliśmy problem. Niby zgodnie z założonymi regułami wyszukiwania powinien by punkt F, tylko tak średnio pasował. W końcu Tomek zagłębił się mocniej w te nieszczęsne radiany i wyszło mu, że wycinki jednak mogą być obrócone, co zupełnie zmieniało naszą koncepcję dopasowań. Dobrze, że te poprzednie cudem pasowały do naszych wstępnych założeń.
Jak ogarnęliśmy kolejne punkty E, J, 4 i B zupełnie nie pamiętam, bo powoli zaczynałam mieć dosyć. Co chwilę Tomek zostawiał mnie samą gdzieś w środku ciemnego, obcego i zimnego lasu i biegał po okolicy namierzając punkty kontrolne, albo usiłując nas zlokalizować.
 
Gdzieś przy punkcie.
 
Punkty 5 i 6 były znowu na głównej mapie, co dawało nadzieję znalezienia nawet jeśli nie właściwego lampionu, to chociaż stowarzysza, ale Tomek doprowadził nas bezbłędnie. Ja z tego odcinka pamiętam tylko ciemność, chrupiące od mrozu podłoże, jeżyny łapiące za nogi, przedzieranie się przez gęstwiny i konieczność uważnego stawiania każdego kroku, bo pod warstewką liści kryły się różne pułapki. Tomek to akurat na to ostatnie wcale nie zwracał uwagi i podczas całej trasy zaliczył chyba z pięć gleb. Za każdym razem skóra mi cierpła ze strachu, bo gdyby za którymś razem nie wstał, to nie wiem co bym zrobiła. Ani zadzwonić po pomoc, bo przecież i tak bym nie wytłumaczyła gdzie jesteśmy (a i to pod warunkiem, że akurat jest zasięg), ani go nieść, ani pchać, ani ciągnąć, bo za ciężki, ani nawet zakopać, bo nie wzięliśmy saperki, zresztą lekki mrozek był, to ciężko kopać. Oj, nie są łatwe te zawody, nie są....
Przy punkcie szóstym byliśmy gdzieś w połowie trasy z czasem 5,5 godziny i ja już wiedziałam, że kilka punktów trzeba będzie odpuścić, a Tomek wciąż się łudził, że damy radę w minutach lekkich. Wieczny optymista. Mnie w tej chwili interesowało tylko dojście do PK 7 - punktu z ogniskiem. Niestety - przed siódemką były jeszcze trzy wycinki do dopasowania.
 
PK 6
 
Wycinki z punktami F i A dopasowałam szybko, ale chwilę nam zeszło zanim je znaleźliśmy. Tak w zasadzie to zanim Tomek je znalazł, bo to on obiegał okolice. Ja stałam tam, gdzie mnie postawił i robiłam za znacznik, gdzie powinien wrócić. Chwilami nie było go tak długo, że już myślałam, że jesteśmy dawno po rozwodzie, tylko nie zauważyłam. Ale nawet gdyby mnie zostawił, to z tych punktów już na ognisko sama bym trafiła. 
Został nam jeszcze jeden wycinek do dopasowania przed siódemką, ale nic tam nie pasowało i uznaliśmy, że to musi być wycinek bez punktu. A nawet gdyby się okazało inaczej, to trudno.
W końcu dotarliśmy do upragnionego ogniska i z wrażenia nie mogliśmy znaleźć lampionu, a głupio byłoby być i nie zaliczyć. W końcu ja poszłam się grzać (bo zmarzłam stojąc w lesie w oczekiwaniu na Tomka), a Tomek szukał lampionu. Potem już tradycyjnie - pieczenie kiełbasy, gapienie się w ogień i konsultacje z innymi zespołami. A, i jeszcze pyszny żurek mieli - taki z czarodziejską mocą stawiania na nogi. Przynajmniej na mnie tak podziałał.
 
Tomek przy ognisku.

Ta czarodziejska moc żurku niestety zemściła się na nas. Czasem nadmiar sił jest zgubny. Według wstępnego planu po ognisku mieliśmy wziąć jeszcze tylko punkty 8 i 11 i wracać na metę, Tymczasem rozochocona przypływem energii ochoczo zgodziłam się pójść jeszcze na dziesiątkę. Wydawało się, że PK 10 to będzie formalność, bo niemal pod sam punkt prowadziły przecinki i tylko na samej końcówce trzeba było wejść w las wzdłuż rowu. Tam, na jego końcu, na granicy kultur miał wisieć lampion. Doszliśmy gdzie trzeba, ale lampionu ani śladu - nawet stowarzysza. Przetrzepaliśmy wszystkie krzaki - nie ma. Tomek uparł się, że wpisze BPK, bo jak nie ma, to nie ma. Ja tam nie jestem fanką BPK, ale na wyniku mi niespecjalnie zależało, bardziej na zakończeniu wreszcie trasy. I oczywiście organizatorzy nie uznali nam tego PBK-a i jeszcze dowalili PM. Został jeszcze jeden, ostatni punkt - jedenastka. Najpierw przecinkami, potem wzdłuż cieku, na którym miał być punkt. Wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie woda. Ta pitolona rzeczka rozlewała się coraz szerzej i lawirując między mokradłami coraz trudniej było nawigować. Buty powoli nasiąkały, aż doszliśmy do momentu, że nie robiło różnicy którędy idziemy. Chlup, chlup, chlup. Chodzenie  po rzece w listopadową noc może i ma swój urok, ale jedynie w opowieściach przy kominku i to po kilku latach od zdarzenia. W końcu wspólnym wysiłkiem z Adamem i Arkiem, których ponownie spotkaliśmy namierzyliśmy jakiś lampion, który i tak okazał się stowarzyszem. Ale w sumie było nam wszystko jedno. Najważniejsze, że wreszcie mogliśmy wracać do bazy.
Taki ogólnie mieliśmy niefart, że nawet w szkole nie mogliśmy znaleźć stolika z metą, bo w pobliżu kłębił się tłum uczestników, którzy wrócili przed nami, a do tego Tomek miał zaparowane okulary. Dla nas zaś każda sekunda była ważna, bo byliśmy już w ciężkich minutach. W końcu udało się.  
 
Meta!


 Nasza sponiewierana karta startowa.
 
Już po drodze ustaliliśmy, że nie wracamy do domu, tylko nocujemy, bo niby wygodniej we własnym łóżku, ale dwie godziny dojazdu to trochę dużo po takiej ciężkiej nocy. Poza tym byłam ciekawa jak innym poszło na naszej trasie - zebrali wszystko, czy też mieli problemy? Rano, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, okazało się, że zajęliśmy piąte miejsce na 15 zespołów na naszej trasie, co moim zdaniem jest bardzo dobrym wynikiem, bo spodziewałam się, że będziemy gdzieś w ogonie. W końcu nie poszło nam za dobrze, żeby nie powiedzieć wręcz. Tomek może niekoniecznie podziela moje zadowolenie, bo wolałby być ciut wyżej, ale wyszło jak wyszło. Za to nasze klubowe koleżanki - Ania i Barbara zajęły drugie miejsce na trasie Himalajskiej długiej.
 
Brawo dziewczyny!
 
A przy rozdawaniu nagród wybrałam sobie taką książeczkę:
 
Będę trenować przed kolejnymi Manewrami!
 
A w ogóle to następnym razem nie idę w żadne Himalaje. W najgorszym wypadku Alpy i to tylko latem!
 
Ślad naszej wędrówki (a raczej bardziej Tomka).
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz