niedziela, 31 maja 2015

10xsolo

Ponieważ na sobotę mieliśmy plany na różne czynności "w domu i zagrodzie", postanowiliśmy przejść etap raz, dwa i wracać. Kiedy zobaczyłam mapę, poczułam jak raz, dwa ulatuje z wiatrem.
- Szarość! Widzę szarość! - mogłam sparafrazować film.
Mapa lidarowa nie jest moją ulubioną mapą, a nawet bardzo nieulubioną. Na szczęście T. miał do niej całkiem przyjacielski stosunek, a nawet jakby się ucieszył na ten widok. Dziwak jakiś.
A może i nie dziwak, bo jak już mi pokazał o co w tym wszystkim chodzi, to szybko udało sie dopasować wycinki we właściwe miejsca.
Zaczęliśmy od końca, czyli od dwunastki, bo stała przy asfalcie i trudno byłoby jej nie znaleźć. Przy okazji ustaliliśmy sobie skalę mapy, bo na prostym najlepiej. Do jedenastki droga tak łatwa, że sama bym trafiła. Z jedenastki na ósemkę też bez problemu, ale chwilę zajęło nam znalezienie lampionu, bo mapa mówiła o górce, a rzeczywistość o dołku na górce. No, chyba że wzięliśmy stowarzysza.
Na dziesiątkę pomknęliśmy grzbietem, licząc dokładnie parokroki, więc trafienie nie było żadnym wyczynem. Co prawda po drodze widzieliśmy osoby z naszej trasy podbijające jakieś dziwne punkty, ale nie daliśmy się zwieść na manowce. Przy dziewiątce doszło do krótkiego spięcia, bo każde z nas obstawiało inny lampion i każde miało swoje racje. Lampion T. okazał się lepszy. Do tego stopnia lepszy, że ktoś bardzo chciał go mieć na własność i wziął sobie. Została tylko samotna, smutno dyndająca kredka.
Po dziewiątce coś mi się zacięło i T. musiał mnie doprowadzić do kolejnego PK, bo nijak nie mogłam połapać się w kierunkach. Po sczesaniu kawału lasu w celu ustalenia który rów jest który, podbiliśmy szóstkę i ruszyli na czwórkę. Znów odnalazłam swój wewnętrzny kompas i mogłam lecieć przodem.
A przy czwórce ruch jak na Marszałkowskiej, z krzaków nagle powyłaziło tyle luda, że aż dziw, gdzie oni się chowali do tej pory. W stronę siódemki szliśmy już za tłumem, bo inaczej się nie dało - szeroka, prosta droga. A za siódemką tłum poszedł w rozsypkę, bo każdy dalej przedzierał się według własnej koncepcji.  Pomysł pójścia drogą (trochę naokoło, ale wygodniej), od razu odrzuciliśmy, bo przecież nie byliśmy tam dla wygody, poza tym brzydzimy się łatwizną. W związku z tym weszliśmy w krzale, bruzdy, dziury i inne kłody pod nogi. Nasz punkt miał być w drobnym zagłębieniu, w otoczeniu dołków. Jak na złość w okolicy nie było ani pół dołka. Jakaś grupa młodzieży czesała teren równolegle. Dzieląc się wrażeniami:
- Macie coś? - przesuwaliśmy się to w prawo, to w lewo, to w górę, to w dół mapy. Z krzaków wyłonili się B. S. i D. W. Ponieważ byli na trasie TZ, szukali innego dołka niż my, ale stowarzyszonego z naszym. Szukali równie bezskutecznie, jak i my. Po chwili do grona poszukiwaczy dołączył D. M. Już nie wiem, kto natknął się na te upragnione dziury, ale skorzystali wszyscy.
Przy PK 3 znowu natknęliśmy się na B. i D., bo ich okop był tuż obok naszego. Do kolejnego punktu, dla przyzwoitości poszliśmy równoległymi ścieżkami. A właściwie my to już pobiegliśmy, bo czas zaczął się nam gwałtownie kurczyć. T. wykazał się lepszą kondycją (a coś marudził o skręconej kostce) i zostawił mnie daleko w tyle. Za to PK 1 musiał podbijać w samotności! Dobrze mu tak!. Na metę wpadliśmy chyba w ostatniej minucie, ale z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz