niedziela, 17 maja 2015

Rychliki - cz.1

Gościnne występy podobają się nam coraz bardziej i po Kolbuszowej nie mogliśmy się doczekać kolejnego wyjazdu - tym razem do Częstochowy. Zresztą i tak zaplanowaliśmy sobie jechać na każdy PP, który jest w zasięgu naszych możliwości dojazdowych.
Wyjazd na Rychliki ucieszył mnie tym bardziej, że wreszcie wymogłam na T. start w adekwatnej do naszych umiejętności kategorii - TU. Niepokojący natomiast wydał mi się pomysł T., żeby nie jechać w piątek, tylko świtkiem w sobotę. A tak na dobrą sprawę, to w samym środku nocy, bo jak inaczej można nazwać godzinę piątą??? Ostatecznie poszłam na kompromis i zgodziłam się przenieść ze spaniem do samochodu (o tej barbarzyńskiej piątej), ale obudzić się dopiero koło ósmej.
Jak obiecałam, tak zrobiłam i po otwarciu zaropiałych ocząt (na te zawody organizm zafundował mi zapalenie spojówek) ujrzałam tył głowy T. G. Faktycznie miał z nami jechać, ale kiedy i skąd się wziął - nie odnotowałam.
Na miejscu zastaliśmy już całą stowarzyszoną ekipę. Jak to miło na obczyźnie zobaczyć znajome mordy kochane! :-) :-) :-)
Tradycyjnie, jak to na dużych imprezach, rozpoczęcie odbyło się z nieplanowym aczkolwiek przez wszystkich pewnie przewidzianym opóźnieniem, no ale w końcu padło hasło:
- Jaśnie Państwo, kareta zajechała!
Gdzie nas chcieli wywieźć, nikt nie wiedział, ale ostatecznie jakie to miało znaczenie.  Od zajechania, do odjazdu nastąpiło kolejne nieplanowe, lecz spodziewane opóźnienie. Siedząc  w autokarze z nudów patrzyliśmy co tam słychać na zewnątrz.
- O, piesek - ktoś rzucił.
- Będzie srał - dodał kolejny obserwator.
- Ciekawe czy sprzątnie po sobie? - dociekał ktoś inny.
Wszyscy z zapartym tchem i w skupieniu obserwowali zmagania pieska z własną fizjologią. Wreszcie finał i fanfary!
- Patrzcie, tyłek sobie wyciera!!!! - entuzjazm obserwatorów sięgnął zenitu.
- O! Jeszcze wyciera! Patrzcie!
Wreszcie piesek zakończył czynności okołodefekacyjne, zamerdał ogonkiem i oddalił się, a w autobusie znów zagościła nuda i marazm.
W końcu ruszyliśmy. Na starcie okazało się, że do minuty zero trzeba trochę poczekać, a już my z naszą daleką minutą startową to w ogóle możemy iść na grzyby albo na piwo. Tyle tylko, że ani jedno, ani drugie nie było dostępne. Na szczęście słonko miło przygrzewało, rozłożyliśmy się więc na trawie i cierpliwie czekali. Swoją drogą, organizatorzy nie mają smykałki do interesów, bo mogli na starcie zorganizować wypożyczalnię kocyków, leżaków, sprzedaż lodów, napojów i środków przeciw kleszczom i komarom.
Wreszcie nadeszła nasza kolej. Dostaliśmy po mapie i po komplecie kart. Autor trasy usiłował wytłumaczyć co mamy z nimi zrobić, ale im bardziej tłumaczył, tym bardziej zagmatwane wydawały się zasady. Postanowiliśmy sami przestudiować opis. Do dzisiaj nie wiem co znaczy równoważnik zdania: Liczby na schemacie turę, czyli ilość tzw. "many". Co liczby miały z tą turą zrobić??? A może tura z liczbami??? Dodawanie orzeczenia naprawdę często bardzo ułatwia  zrozumienie sensu. Podobnie tajemniczo brzmiało dla mnie zdanie: W każdym ruchu musisz wykorzystać wszystkie punkty many na karty do dopasowania. Czy autor jest jakimś fanem translatora googla????
Jako, że ani opis, ani tłumaczenia nie wnosiły nic do sprawy, uznaliśmy, że zdamy się na własną wrodzoną inteligencję i była to słuszna decyzja. Już po pierwszej próbie użycia kart pojęliśmy o co chodzi i zupełnie nie rozumiem dlaczego autor tasy tak dramatycznie gmatwał opis prostych zasad. Natomiast same karty urzekły mnie swoim urokiem, estetyką i starannością wykonania. No dobra, jedna była krzywo przycięta:-)
Od jakiegoś czasu lubię takie etapy, gdzie  trzeba wyjść na trasę i na miejscu dopasowywać wycinek do terenu, te dyskusje - czy to ta ścieżka, a czy dołek ten po prawej, czy po lewej, a tu się nie zgadza ta granica kultur, a tu nie powinno być skarpy. Wszystko to mieliśmy zagwarantowane. A najważniejsze, że po rozgryzieniu zasad gry, sam proces znajdywania PK był niezbyt skomplikowany i wręcz przyjemny. Miło jest wiedzieć gdzie się jest, dokąd się idzie i co robić dalej, nawet jeśli czasami trzeba przebieżność lasu na własną rękę wyrąbywać sobie maczetą. 
Na mecie zameldowaliśmy się z kompletem punktów i z kilkoma czy kilkunastoma lekkimi minutami. Rozbudziło nam to apetyt na drugi etap, a w tyle głowy zaczęło cichutko mruczeć: veni, vidi, vici ...

c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz